X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Życie jest świętem, bawcie się!

Artykuł wprowadzono: 27 lutego 2021




Paryski nie-co-dziennik

„Był naszym Baudelaire’em, naszym Apollinaire’em” – tak prezydent Mitterrand oddawał cześć Serge’owi Gainsbourgowi w dniu jego śmierci 2 marca 1991 roku. Paryski dandys zmarł na piąty zawał serca miesiąc przed swymi 63. urodzinami. Minęły trzy dekady, a on ciągle uosabia męski punkt G – alkohol, kobiety, śpiew.

Gainsbourg flirtował nie tylko z pięknymi kobietami (Bardot, Deneuve, Paradis), ale i z wyczekiwaną śmiercią. Kokietował ją, oswajał. Ona zawsze ma wspaniałą przyszłość, wszystko przetrwa. Będąc już po pierwszym zawale, opowiadał o niej w serii wywiadów, przyjmując pozę stoika, cynika, nihilisty. Ona przyjdzie pewnego zimnego dnia. Nie – którejś nocy, bo noc jest piękniejsza, seksowniejsza. Opowiadał o śmierci jak o erotycznych fantazjach, jak o alkoholu, fajkach, surrealistach. Fantazjował o samobójstwie, przedawkowaniu narkotyków, zapiciu się na śmierć.

Przyszła w nocy. Był sam. Spał. Przyszła do jego paryskiego mieszkania przy rue Verneuil 5 bis, w samym sercu Saint-Germain-des-Prés, by domknąć życie artysty z udręczoną gębą buntownika, prowokatora, skandalisty. Brzydala nazywanego neandertalczykiem, na co on reagował bon motem: „Brzydota ma więcej zalet niż piękno, bo, jak śmierć, zawsze i wszystko przetrwa”. Po śmierci Gainsbourga flagi opuszczono do połowy. Jego dom pokryły murale, graffiti, wyznania: Gainsbourg for Ever. Serge, mon grand amour. Gainsb’Art Urbain. La vie est Fête, amusez-Vous! (Życie jest świętem, bawcie się!). W czasach zarazy wraca wspomnienie wiecznego chłopca w kryzysie beznadziei, wraca echem No Future – „kiedy nawet miłość jest w ślepym zaułku”.

W 30. rocznicę jego śmierci w witrynach księgarń wyłożono nowe o nim książki. Zorganizowano wystawy i wspominki. Jedną – „Gainsbourg et caetera…” – na pchlim targu Saint-Ouen bazaru Dauphine. Galeria One Toutou zainstalowała się przy stoisku nr 122, by zaprezentować prace 30 artystów street artu i performance’u w hołdzie „Wielkiemu Brzydalowi”, wśród nich jednego z pionierów sztuki ulicznej Jerôme’a Mesnagera.

Gainsbourg urodził się w Paryżu w rodzinie rosyjskich Żydów. Dorastał w dzielnicy Nouvelle Athénes. Chodził do rosyjskich kabaretów, bratał się z bohemą, grywał w piano barach. Próbował zostać malarzem, pisarzem, poetą. Śpiewać zaczął późno, po trzydziestce – jazz, rock, nawet rap. Szokował. Śpiewał „Marsyliankę” a cappella w wersji reggae, spalił w telewizyjnym studio 500-frankowy banknot, wykrzykiwał I want to fuck her w obecności młodziutkiej Whitney Houston. Stale towarzyszyły mu tequila, wódka i szampan. Pogrążał się w alkoholowej komie. Przed kamerami był pijany lub skacowany, zarośnięty, z gitanem w ustach i zaczerwienionymi oczami za czarnymi okularami. Z czasem przestał śpiewać, a zaczął niezrozumiale pomrukiwać i bełkotać. „Poeta nie śpiewa, poeta mruczy”, a on chciał być poetą przeklętym. Grał artystę bez sztuki, tworząc dzieło z treści własnego życia. Wspomagał siłę rewolucji seksualnej. Po dwóch rozwodach żył już tylko w wolnych związkach z coraz młodszymi kobietami, o czym chętnie opowiadał.

Jego współpraca z Brigitte Bardot zmieniła się w skandalizujący związek, którego apogeum była ich oda do miłości fizycznej, Je t’aime… moi non plus, zawierająca symulację odgłosów kobiecego orgazmu. Piosenka zakazana w wielu krajach, a przez Watykan ekskomunikowana. Kiedy Bardotka wstrzymała jej publiczne rozpowszechnianie, Gainsbourg nagrał Je t’aime… z Jane Birkin. Zostali kochankami, a ich „kopulacyjna pieśń” odniosła planetarny sukces, sprzedana w ciągu kilku tygodni w ponad czterech milionach egzemplarzy. Były i inne kontrowersyjne utwory, np „Lizaki” nawiązujące do seksu oralnego, napisane dla nastoletniej triumfatorki Eurowizji, albo „Cytrynowe kazirodztwo” nagrane z 12-letnią córką Charlotte. Były głośne albumy: „Złe nowiny gwiazd” (tytuł jego ulubionego rysunku Paula Klee) czy „Historia Melody Nelsen”, opowiadająca o fatalnej miłości dojrzałego mężczyz­ny i dziewczyny w wieku „czternastej jesieni i piętnastego lata”.

Gainsbourg to fenomen upadającej męskości, niepoprawnej, autodestrukcyjnej. Birkin tak wspominała ich pierwsze spotkanie: W knajpie New Jimmy’s poprosiłam go do tańca. Podeptał mi stopy. To mnie zachwyciło, bo groźny man miał gliniane nogi. Chciał mi pokazać Paryż. Po wizycie w kolejnej knajpie, w Rasputinie, orkiestra odprowadziła nas do taksówki, grając „Smutnego walca” Sibeliusa. Wcisnął im kilka banknotów do skrzypiec i pojechaliśmy do innej dziury posłuchać meksykańskiej muzyki i czarnego jazz­mana, z którym grał na pianinie na cztery ręce. Potem był Pigalle i kabaret Madame Arthur, gdzie transwestyci przebrani za koguty i kury obejmowali go, nazywając pieszczotliwie „Sergio”. O świcie uśmiechał się do pozdrawiających go dziwek, a napotkanych rzeźników w poplamionych krwią fartuchach częstował szampanem. W hotelu recepcjonista spytał: „Pokój ten sam co zwykle, monsieur Gainsbourg?”.

Ten sam – w ślepym zaułku miłości. Kwatera nr 1 na cmentarzu Montparnasse, w ramionach tej, co zawsze i wszędzie ma wspaniałą przyszłość – et caetera…

Leszek Turkiewicz




Najpopularniejsze

Zobacz także




Wydarzenia

Ogłoszenia