X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Zabić siebie – Paryski nie-co-dziennik

Artykuł wprowadzono: 7 listopada 2020




Cioran: Myśl, że można się zabić, pozwala żyć. Sartre: Cały kosmos chce popełnić samobójstwo, to znaczy wycofać się z istnienia w nicość, ale nie może, bo został skazany, aby istnieć. Seneka: Gdzie spojrzysz, kres. Widzisz urwistą górę? Z niej spadniesz w wolność. Widzisz morze, rzekę, studnię? Na dnie czeka wolność. Widzisz gałąź bezlistną uwiędłą w słońcu? Z niej zwisa wolność. Widzisz swą szyję, gardło, serce? To miejsca – jak każda żyła w twoim ciele – ucieczki z niewoli życia.

Rilke uważał, że Paryż to dobre miejsce dla samobójców. Każdy o tym myślał, wielu doświadczyło. Kilku z nich przywołały francuskie media przy okazji rocznic ich samobójczych śmierci. Należą do nich malarze: Jules Pascin – 90. rocznica – czy Nicolas de Staël – 65. Albo jeden z ostatnich wielkich filozofów francuskich Gilles Deleuze, autor pracy „Anty-Edyp. Kapitalizm i schizofrenia”, który 4 listopada 25 lat temu wyskoczył z okna swego paryskiego apartamentu. Dwa lata wcześ­niej zastrzelił się z broni swego ochroniarza premier Francji Pierre Bérégovoy za prezydentury Mitterranda. Dużo wcześ­niej utopił się w Sekwanie nasz uchodźca Bronisław Piłsudski, brat Józefa, rzucając się z mostu des Arts.

Wróćmy do Pascina. Był królem życia. Pobyt w Paryżu dzielił między wzgórza Montmartre i Montparnasse oraz to trzecie – wzgórze Wenery. Uwielbiał kobiety i libacje. Był utracjuszem, który wszystko wydawał, więcej na innych niż na siebie. Nie brakowało mu klientów rozmiłowanych w jego sztuce. Gardził bogactwem i zaszczytami, nie chciał, jak mówił, „być sutenerem malarstwa”. Według Hemingwaya wyglądał bardziej na postać z Broadwayu niż na malarza – odziany w czerń od stóp do głów, łącznie z melonikiem. Za maską hulaki i rozpustnika ukrywał twarz człowieka cierpiącego. Swoją wrażliwość i melancholię maskował nonszalanckim humorem. Aż nadszedł ów czerwcowy wieczór. Pascin wszedł do knajpy La Coupole. W czarnych oczach skrywał ból zżerającej go miłości. Jak zwykle cały był w czerni. Lubił czerń. Dziewczynom, które malował, często kazał wkładać czarne pończochy. W La Coupole wypił wino, zapłacił zaległe rachunki i wyszedł. Włóczył się po Paryżu. Późno w nocy dotarł na Pigalle, gdzie spotkał Pierre’a Mac Orlana, któremu zaproponował ostatniego kielicha. Pisarz odmówił. Pił więc sam i sam wrócił do domu, na bulwar Clichy 36. Świt nad Montmartre’em nabierał czerwonej poświaty. Zamknął okiennice. Wziął brzytwę i pociągnął po nadgarstku. Krwią napisał na szafie: Żegnaj, Lucy. Rękę zanurzył w misce i czekał. Śmierć nie nadchodziła. Znalazł więc sznur, zrobił pętlę, wcisnął w nią szyję. Powiesił się na klamce od drzwi. Miał 45 lat. W dniu jego pogrzebu nikt jeszcze nie wiedział, że wraz ze śmiercią malarza, jednego z ostatnich z bohemy, zaczęła się artystyczna agonia Montparnasse’u.

Nicolas de Staël to inna tragiczna postać nowoczesnego malarstwa. Alchemik śmierci, co na granicy pustki szukał harmonii. W złamanej bieli. Kiedy ją nożem nakładał na płótno, morze stawało się czerwone, niebo żółte, plaża fioletowa. Był osobną planetą, kimś, dla kogo świat to tylko wabik, pretekst do uprawiania sztuki. Wszedł w malarstwo jak w religię, by dotknąć tajemnicy, której nigdy nie mógł poznać. Ale czynił malarskie gesty – magiczne, rytualne, destrukcyjne, wierząc, że panuje nad demonami swej wyobraźni. Z chropowatej faktury płótna wydobywał niknące resztki rzeczywistości, kontury butelek, ptaków, morza, nieba, otwartych przestrzeni. To była droga niebezpieczna, rozpięta między sztuką i życiem oraz śmiercią. Prowadziła go poza obsesyjny horyzont pustki. I gdy się znalazł za blisko słońca i za daleko ziemi, spadł niczym Ikar – rzucił się z dachu swej pracowni, nie skończywszy „Koncertu”, ostatniego obrazu swego krótkiego życia. Nazajutrz, jak to u niego, morze było czerwone, niebo żółte, plaża fioletowa.

A Dalida? Królowa music-hallu nazywana „Błękitnym Kwiatem”. Uwielbiana. Miała urodę antycznej piękności. Miała pieniądze, przyjaciół, kochanków. Miała wszystko. Jej chwała była olbrzymia, ale i ból nie mniejszy. Nosiła w sobie fatum, które prędzej czy później musiało się dopełnić. Majowy wieczór. Montmartre. Zapalone światła latarni, ukryte schody, romantyczne zaułki. Turyści. Ulica Orchampt 11, a przy niej biały dom z ogrodem za wysokim murem. Zamknięte okiennice. Wybaczcie mi, życie jest dla mnie nie do zniesienia – napisała i połknęła kilkadziesiąt pigułek nasennych, popijając whisky. Nazajutrz, w niedzielę, wszystkie wydania dzienników zaczynały informacje od samobójczej śmierci Dalidy. Jej śmierć à la Marilyn Monroe gęstniała tajemnicą, która do dziś żywi się legendą. Został po niej plac jej imienia na Montmartrze i okazały monument na pobliskim cmentarzu.

Kiedyś poeta Maciej Niemiec opowiadał w Paryskim nie-co-dzienniku o Paryżu, który ma sekretną truciznę w żyłach, o swym wydawcy, który powiesił się na drzewie koło Bastylii, o paryskich latarniach, na których dużo ludzi zawisło. I on tak zrobił w jednym z hoteli. Został pochowany w kolumbarium cmentarza Père-Lachaise. Przeżył 58 lat, z czego 25 w Paryżu.

A więc: być czy nie być? Zdecydowanie – być! Francuski filozof Jacques Derrida, mistrz sztuki umierania, napisał do uczestników „spektaklu” własnego pogrzebu: Uśmiechnijcie się! Wybierajcie zawsze życie, miłując to, co ponad nim. Też uśmiecham się do was, gdziekolwiek jestem.

Leszek Turkiewicz




Najpopularniejsze

Zobacz także




Wydarzenia

Ogłoszenia