Głowa to rzeźba Henriego de Millera „Słuch”, autora również znajdujących się w pobliżu „Słonecznych zegarów” o cyferblacie jak za czasów największego targowiska Europy sąsiadującego tu z cmentarzem, o czym przypomina Fontanna Niewiniątek (Fontaine des Innocents). Spływa wodą w miejscu dawnego Cmentarza Niewiniątek, z którego przetransportowano szczątki dwóch milionów paryżan do kamieniołomów na lewym brzegu Sekwany zamienionych w katakumby. Stara nekropolia cieszyła się złą sławą. Krążyły opowieści o zmarłych przenoszonych obok produktów dostarczanych na targ, o ich kościach, którymi podsycano ogniska lub zmielone dodawano do mąki sprzedawanej na straganach. Pełno było szczurów żerujących w tym mrocznym królestwie śmierci. Ale i artystów, prostytutek, kipiących życiem knajp. Czasem duchy przeszłości pojawiają się w pobliskich barach, lecz aby to sprawdzić, trzeba zajrzeć przed świtem „Pod Świńską Nóżkę” (Au Pied de Cochon), a później przywitać dzień zupą cebulową „Pod Złotym Słońcem” (Au Solei d’Or).
Plebejski brzuch miasta to jedno z ulubionych miejsc młodocianych band. Mają długą tradycję sięgającą czasów Villona, kiedy poeta za dnia twórczo kłócił się z profesorami Sorbony, a nocami popijał i zadawał się z bandą tak zwanych Muszelników, podszywających się pod pielgrzymów, których znakiem była muszla, stąd nazwa rabusiów. Byli też „Apaszowie” (od indiańskiego plemienia Apaczów) albo „Zulusowie” prowadzący regularne bitwy z policją. Współczesne bandy nie mają nic wspólnego z Sorboną czy Villonem, najczęściej łączą potomków kolorowych imigrantów na ogół nieutożsamiających się z Francją. Tworzą mikrospołeczności, których spoiwem jest etniczność i zamieszkiwane terytorium, dzielnica, przedmieście, subkultura, specyficzny język, wewnętrzna ceremonialność i własne kody postępowania. Jedni łączą się w gangi handlujące narkotykami albo wykazujące inną aktywność przestępczą, drudzy poprzestają na wzmocnieniu swojej naruszonej tożsamości poprzez panowanie nad otoczeniem, testowanie siły, pewności siebie, brawury, czemu służą bijatyki i zadymy, często bez konkretnego powodu.
Raporty policji ujawniają coraz częstsze pojawianie się dziewczęcych band, nastolatek w wieku 13 – 19 lat. Zbierają się przez internet, by praktykować przemoc dla przyjemności, „by nas respektowano”, jak tłumaczą powody swoich ulicznych bójek. Mają twarze aniołków o agresywnych gestach i nieprzyjaznym spojrzeniu. Często zrywają ze szkołą, czasem z rodziną. Przykładowe nazwy ich band to: Momi Fiuu, Bana Danger, Tokyo Girls czy Candy Shop. Bywa, że noszą pseudonimy – numery kierunkowe telefonów do krajów, z których pochodzą ich rodzice: Ashley 237 (Kamerun), Cokine 225 (Wybrzeże Kości Słoniowej), Sukaly 222 (Mauretania). Szybko się emancypują. W przeciwieństwie do chłopców mało jest między nimi grupowej hierarchii, władczych relacji, związków dominacji. Mają marginalny kontakt z męskimi bandami, ale mogą je prowokować do wzajemnych walk albo być arbitrami podczas ich konfrontacji na pięści lub cięższą broń.
„Po to mamy dwoje oczu, żeby zobaczyć rzeczy w swej całości: jednym z miłością, drugim z nienawiścią” – taką Nietzscheańską sentencję dojrzałem w alei Hip-hopu nowego, przebudowanego kompleksu Halles ze szklano-metalową konstrukcją dachu, promenadą, ogrodami, placami zabaw dla dzieci. Wiele się zmieniło, ale zostali ci, co jedzą wprost z ręki Boga, jak nazywa się kloszardów, ludzi bezdomnych, dotkniętych tragedią zawodową, rodzinną, osobistą. Dalej drażnią wzrok i nozdrza przechodniów. Złamane istoty, którym świeci tylko czarne słońce, zapadają się w czarne jądro niemocy. Pijani, obłąkani, na wpółprzytomni. Twarze wyniszczone, oczy czerwone, zaropiałe; sylwetki pokręcone. Ciała nabrzmiałe, tężejące od drążących ran. Czuć ich brudem, alkoholem, ekskrementami. Balansują nad przepaścią zwierzęcości, kryjąc w sobie monstrualny dramat naszej atawistycznej natury, jakby wyszli z prehistorii szukać resztek zanikającego światła. Wyziębieni, wyczerpani, umierają w delirium lub pijackiej śpiączce. Umierają pośród tłumów przechodniów wędrujących ku paryskim mirażom elegancji, gustu, wyrafinowanego smaku.
Za kościołem św. Eustachego zaczyna się rue Montorgueil, ulica pieszych, jedna z najbardziej uczęszczanych i lubianych, zarówno przez paryżan, jak i turystów. Po lewej – ukwiecony bar Florida; dalej, po prawej – restauracja L’Escargot, „Ślimak”, założona w 1832 roku pamięta takich klientów jak Marcel Proust, Sarah Bernhardt, Chaplin czy Picasso. Stoi jak strażnica na granicy pierwszej i drugiej dzielnicy miasta. Granica idealna – nie dzieli, lecz łączy, otwiera na to, co inne, na to, co nowe.
Może więc ślimaczki w maśle, z czosnkiem, pietruszką?… Okej, czemu nie.
Leszek Turkiewicz