X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Wokół głowy nasłuchującej plebejskiego brzucha

Artykuł wprowadzono: 4 lutego 2023

Kamienna głowa leży na ziemi jak na brzegu czasu. Nasłuchuje betonowej zieleni parku Jardin des Halles i wtłoczonego pod ziemię Forum des Halles, największego centrum handlowego, powstałego w miejscu wyburzonego targowiska opisanego przez Zolę w „Brzuchu Paryża”. Nad zamyśloną, wspartą na dłoni twarzą góruje gotycka bryła kościoła św. Eustachego, który mieści skarby od obrazu Rubensa po ostatnie dzieło Keitha Haringa, ukończone przez amerykańskiego artystę tuż przed śmiercią na AIDS.

Głowa to rzeźba Henriego de Millera „Słuch”, autora również znajdujących się w pobliżu „Słonecznych zegarów” o cyferblacie jak za czasów największego targowiska Europy sąsiadującego tu z cmentarzem, o czym przypomina Fontanna Niewiniątek (Fontaine des Innocents). Spływa wodą w miejscu dawnego Cmentarza Niewiniątek, z którego przetransportowano szczątki dwóch milionów paryżan do kamieniołomów na lewym brzegu Sekwany zamienionych w katakumby. Stara nekropolia cieszyła się złą sławą. Krążyły opowieści o zmarłych przenoszonych obok produktów dostarczanych na targ, o ich kościach, którymi podsycano ogniska lub zmielone dodawano do mąki sprzedawanej na straganach. Pełno było szczurów żerujących w tym mrocznym królestwie śmierci. Ale i artystów, prostytutek, kipiących życiem knajp. Czasem duchy przeszłości pojawiają się w pobliskich barach, lecz aby to sprawdzić, trzeba zajrzeć przed świtem „Pod Świńską Nóżkę” (Au Pied de Cochon), a później przywitać dzień zupą cebulową „Pod Złotym Słońcem” (Au Solei d’Or).

Plebejski brzuch miasta to jedno z ulubionych miejsc młodocianych band. Mają długą tradycję sięgającą czasów Villona, kiedy poeta za dnia twórczo kłócił się z profesorami Sorbony, a nocami popijał i zadawał się z bandą tak zwanych Muszelników, podszywających się pod pielgrzymów, których znakiem była muszla, stąd nazwa rabusiów. Byli też „Apaszowie” (od indiańskiego plemienia Apaczów) albo „Zulusowie” prowadzący regularne bitwy z policją. Współczesne bandy nie mają nic wspólnego z Sorboną czy Villonem, najczęściej łączą potomków kolorowych imigrantów na ogół nieutożsamiających się z Francją. Tworzą mikrospołeczności, których spoiwem jest etniczność i zamieszkiwane terytorium, dzielnica, przedmieście, subkultura, specyficzny język, wewnętrzna ceremonialność i własne kody postępowania. Jedni łączą się w gangi handlujące narkotykami albo wykazujące inną aktywność przestępczą, drudzy poprzestają na wzmocnieniu swojej naruszonej tożsamości poprzez panowanie nad otoczeniem, testowanie siły, pewności siebie, brawury, czemu służą bijatyki i zadymy, często bez konkretnego powodu.

Raporty policji ujawniają coraz częstsze pojawianie się dziewczęcych band, nastolatek w wieku 13 – 19 lat. Zbierają się przez internet, by praktykować przemoc dla przyjemności, „by nas respektowano”, jak tłumaczą powody swoich ulicznych bójek. Mają twarze aniołków o agresywnych gestach i nieprzyjaznym spojrzeniu. Często zrywają ze szkołą, czasem z rodziną. Przykładowe nazwy ich band to: Momi Fiuu, Bana Danger, Tokyo Girls czy Candy Shop. Bywa, że noszą pseudonimy – numery kierunkowe telefonów do krajów, z których pochodzą ich rodzice: Ashley 237 (Kamerun), Cokine 225 (Wybrzeże Kości Słoniowej), Sukaly 222 (Mauretania). Szybko się emancypują. W przeciwieństwie do chłopców mało jest między nimi grupowej hierarchii, władczych relacji, związków dominacji. Mają marginalny kontakt z męskimi bandami, ale mogą je prowokować do wzajemnych walk albo być arbitrami podczas ich konfrontacji na pięści lub cięższą broń.

„Po to mamy dwoje oczu, żeby zobaczyć rzeczy w swej całości: jednym z miłością, drugim z nienawiścią” – taką Nietzscheańską sentencję dojrzałem w alei Hip-hopu nowego, przebudowanego kompleksu Halles ze szklano-metalową konstrukcją dachu, promenadą, ogrodami, placami zabaw dla dzieci. Wiele się zmieniło, ale zostali ci, co jedzą wprost z ręki Boga, jak nazywa się kloszardów, ludzi bezdomnych, dotkniętych tragedią zawodową, rodzinną, osobistą. Dalej drażnią wzrok i nozdrza przechodniów. Złamane istoty, którym świeci tylko czarne słońce, zapadają się w czarne jądro niemocy. Pijani, obłąkani, na wpółprzytomni. Twarze wyniszczone, oczy czerwone, zaropiałe; sylwetki pokręcone. Ciała nabrzmiałe, tężejące od drążących ran. Czuć ich brudem, alkoholem, ekskrementami. Balansują nad przepaścią zwierzęcości, kryjąc w sobie mon­strualny dramat naszej atawistycznej natury, jakby wyszli z prehistorii szukać resztek zanikającego światła. Wyziębieni, wyczerpani, umierają w delirium lub pijackiej śpiączce. Umierają pośród tłumów przechodniów wędrujących ku paryskim mirażom elegancji, gustu, wyrafinowanego smaku.

Za kościołem św. Eustachego zaczyna się rue Montorgueil, ulica pieszych, jedna z najbardziej uczęszczanych i lubianych, zarówno przez paryżan, jak i turystów. Po lewej – ukwiecony bar Florida; dalej, po prawej – restauracja L’Escargot, „Ślimak”, założona w 1832 roku pamięta takich klientów jak Marcel Proust, Sarah Bernhardt, Chaplin czy Picasso. Stoi jak strażnica na granicy pierwszej i drugiej dzielnicy miasta. Granica idealna – nie dzieli, lecz łączy, otwiera na to, co inne, na to, co nowe.

Może więc ślimaczki w maśle, z czosn­kiem, pietruszką?… Okej, czemu nie.

Leszek Turkiewicz




Najpopularniejsze

Zobacz także