Na lazurowym brzegu sztuki, na Côte d’Azur, w Nicei czekają arcydzieła Chagalla, w Biot – Légera, w Vallauris – Picassa, a w Antibes – de Staëla. Jedziemy. To tylko pięć godzin od Paryża pociągiem TGV.
Nicea. Wzgórze Cimiez. Biel, błękit, zieleń. Harmonia kolorów. Jak „Stworzenie świata” Marca Chagalla, dzieło pełne wirtuozerii, dostojeństwa, radości życia. Muzeum malarza powstało jeszcze za życia artysty, 12 lat przed jego śmiercią. Porzucił Paryż dla Lazurowego Wybrzeża, gdzie dopełniła się odyseja jego życia. Trwała 97 lat, 8 miesięcy i 21 dni – on wierzył w kabałę liczb jak w ikoniczną siłę swojej sztuki. Zostawił tu czułość zaginionego świata na wzgórzu otoczonym śródziemnomorskim ogrodem.
Chagall – naznaczony piętnem outsidera i dziwaka, trochę narcyz, trochę klaun – malował krowy i głowy odłączone od ciała oraz kochanków latających po niebie. Jego XX-wieczna saga przetacza się przez rewolucję, shoah, dwie wojny, Europę, Amerykę, przez wizualno-magiczną polifonię – jarmarczną, liryczną, kosmiczną. – Nie, nie nazywajcie mnie fantastą, jestem realistą, który odlatuje przez okno malarstwa ku innemu światu – mówił. Czułby się dobrze również w średniowiecznym Biot, miasteczku joannitów, znanym z warsztatów ceramicznych oraz domów bez kantów, żeby osły nie zaczepiały o nie ładunkiem.
Na Biot rozciąga się wspaniały widok z innego muzeum – Fernanda Légera. Stoi na posiadłości malarza, którą zakupił on tuż przed śmiercią. Ocieniony budynek o dekoracyjnych fasadach, otoczony reprodukcjami rzeźb artysty. Po Centrum Pompidou jest tu największa kolekcja jego dzieł. „Człowiek z Montparnasse’u”, jak go nazywano, malował kubistycznie, myśląc futurystycznie i surrealistycznie. Piękno jest wszędzie, przekonywał, bardziej na ulicy niż w muzeach. Toczy się, pędzi, przelewa obok nas.
Léger posłużył się zgeometryzowaną maszyną jak inni nagim ciałem, pejzażem czy martwą naturą. Odkrył wyższość przedmiotu nad „ludzką fauną”, którą zredukował do materii pokawałkowanych tub – stąd nazywano go „tubistą”. Stworzył coś na kształt kosmogonii koła. Okrągłe formy, całe kompozycje zamknięte w kręgu. Wszystko w kolistym ruchu. Ludzie też mają koliste kształty, zbudowani z kół, stożków, walców. Są geometrycznymi obiektami wędrującymi w kręgu i po okręgu. Wyruszają w podróż, by powrócić do punktu wyjścia. Jakby się kończył człowiek, a zaczynało mechaniczne widowisko z elementem ludzkim w tle.
A w tle miasteczka Biot, po drugiej stronie drogi A8, leży jeszcze starsze Vallauris, gdzie w latach 1948 – 1955 mieszkał i tworzył w skorupie mitu własnej sławy Pablo Picasso. „Święty potwór” nowoczesnego malarstwa, „król słońce”, emblematyczny artysta XX wieku, który stał się dla sztuki tym, czym demokracja dla ładu politycznego, Einstein dla nauki, a Chaplin dla filmu. W wyobraźni zbiorowej artystyczny geniusz, przykład wielkiej kariery, bogactwa, sławy. Znany niemal we wszystkich krajach świata, niezależnie od wieku, płci, dochodu. Zuchwały, ekstrawagancki. Dla jednych malarz wszech czasów, dla innych wielki uwodziciel: krytyków, miłośników sztuki, kobiet. Poza krótkim epizodem bratania się z cyganerią Montmartre’u porzucił bohemę dla luksusu.
W Biot Picasso stworzył monumentalny mural „Wojna i Pokój”, w romańskiej kaplicy, która stała się jego muzeum. Mural powstał po wojennej masakrze w Korei. Przypomina o horrorze wojny i potrzebie angażowania się w pokój, co zwłaszcza dziś rezonuje ukraińską tragedią. Po „Guernice” z 1937 roku to jego najbardziej znane dzieło antywojenne. Uniwersalny manifest, krzyk sprzeciwu wobec faszyzmu i wojny. Baskijską Guernicę zbombardował niemiecki Legion Kondor wchodzący w skład Luftwaffe. Obecnie jej los dzielą ukraińskie miasta.
Obok jest Antibes – miasto znane nie tylko z urody. Napoleon przypłynął tu z Elby, rozpoczynając swoje „sto dni” zakończone pod Waterloo. Mieszkał tu też i napisał „Greka Zorbę” Kazandzakis, a Nicolas de Staël zatańczył swój taniec śmierci. Tragiczna postać malarstwa. Szukał harmonii na granicy pustki. Będąc za blisko słońca i za daleko od ziemi, zginął jak Ikar. Rzucił się z dachu swej pracowni, nie kończąc „Koncertu”, ostatniego dzieła swojego krótkiego życia.
De Staël był osobną planetą, poza wszelkimi artystycznymi ruchami, grupami, manifestami – dla niego świat to tylko wabik, pretekst do uprawiania sztuki. Wszedł w malarstwo jak w religię, by dotknąć tajemnicy, której nie można poznać; co najwyżej mógł czynić malarskie gesty – magiczne, rytualne, destrukcyjne, wierząc, że panuje nad demonami swojej wyobraźni. Tak robił. Łączył abstrakcję z figuratywnością, nie chcąc ulec żadnemu z tych kierunków. Z chropowatej faktury płótna wydobywał niknące resztki rzeczywistości, niknące kontury butelek, aktów, cyprysów, ptaków, świątyń, morza, odpływających statków, chmur, nieba, dalekich horyzontów, otwartych przestrzeni. To była droga niebezpieczna, rozpięta między sztuką, życiem i śmiercią. Gdy już sięgnął obsesyjnej pustki, morze – jak to u niego – było czerwone, niebo – żółte, plaża – fioletowa. Wakacje! Wieczne wakacje na brzegu sztuki.
Leszek Turkiewicz