Twierdza Calais
Tysiące ludzi żyje w prowizorycznych obozach w Calais i ma nadzieję, że któregoś dnia uda im się przedostać do Wielkiej Brytanii. Wielu z nich kiedyś miało dobrą pracę.
– Życie w Calais? Przypomina życie zwierzęcia. Od samego rana myślisz tylko o jedzeniu, a potem czekasz, żeby znów zasnąć. Zaczynasz skupiać się wyłącznie na zaspokajaniu podstawowych potrzeb, jak wziąć prysznic, ogolić się, obciąć włosy – mówi Osman, wykształcony Sudańczyk przed trzydziestką. Spokojnie wyjaśnia, jak jego życie runęło. – Nie wiem, co powiedzieć. Wszystko straciłem. Teraz jestem pusty… Pusty facet… Nie mam planu. Nie wiem, dokąd się udać.
Wszystko zaczęło się przed dwoma miesiącami, kiedy został aresztowany i był torturowany przez reżim w Chartumie za to, że organizował spotkania opozycji politycznej. Głupio zrobił, bo zaprosił do domu działaczy politycznych i sąsiad – rządowy lojalista – poinformował o tym tajne służby. Po wypisaniu ze szpitala, gdzie przebywał z powodu obrażeń odniesionych podczas przesłuchania, przyjaciel załatwił Osmanowi miejsce na frachtowcu płynącym do Francji. Przybył tu z niczym, a ludzie, których spotkał, poradzili mu, by pojechał do Calais, a stamtąd do Wielkiej Brytanii. Jest więc tu, żyje na dziko w rozrastającym się z dnia na dzień obozowisku na przedmieściach Calais.
Nie jest sam. Są tu tysiące imigrantów. Nikt nie wie, ilu dokładnie – dwa czy trzy tysiące, a może więcej. Każdego dnia przybywają kolejni. Wszyscy marzą o nowym życiu w Europie. Wielu uważa, że Wielka Brytania to kraina czarów, gdzie ich problemy same się rozwiążą. Granice Wielkiej Brytanii są jednak zamknięte. Fizycznie granicę przeniesiono na obszar portu w Calais. A jakaż to granica! Wysoki na sześć metrów potrójny płot z drutem kolczastym u góry. Są strażnicy, psy, elektroniczne detektory bicia serca, uzbrojone oddziały policji, kamery…
Port w Calais wygląda, jakby czas cofnął się tu do okresu zimnej wojny. Stał się twierdzą. Wszędzie pełno imigrantów. Żyją na ulicach, w prowizorycznych obozowiskach, na ogromnych, brudnych kempingach. To obszary bezprawia. Można tu spotkać przedstawicieli wszystkich państw, gdzie obecnie toczą się konflikty. Widziałem Afgańczyków, Sudańczyków, Irakijczyków, Syryjczyków, Libijczyków, Erytrejczyków, Pakistańczyków, Irańczyków… Tu, na tym targanym wiatrem skrawku francuskiego wybrzeża, codziennie są odzierani z godności. Większość z nich nie ma pieniędzy, bo ich oszczędności trafiły do gangów za przeszmuglowanie do Unii. Teraz próbują jechać dalej. Często usiłują kryć się w podwoziach tirów wjeżdżających w Calais na promy.
To ryzykowna gra.
Dziesiątki z nich giną. Setki odnoszą rany.
Codziennie wieczorem widać, jak się zbierają – w grupy 10-20-osobowe, ubrani w ciemne kolory, w kapturach… Okutani, by zabezpieczyć się przed zimnem. Niczym ponure duchy snują się przy stacjach benzynowych i parkingach, szukając okazji, żeby zaczepić się na stojącym lub jadącym powoli tirze.
To ludzie tacy jak Mustafa, statystyk z Aleppo w Syrii. Z 10-letnim synem – Izeddinem – uciekł ze zniszczonego bombardowaniem miasta. Oszczędności wydał, żeby dostać się z Syrii do Turcji, potem morzem do Algierii, następnie przez pustynię do Libii, wreszcie Morze Śródziemne. Na koniec lądem z Włoch do Calais. I są tu. 33 kilometry od celu.
– Z wielu powodów wybrałem Wielką Brytanię, przede wszystkim ze względu na język – Mustafa mówi łamaną angielszczyzną. Potem przedstawia listę argumentów, które przemawiają za tym, że Wielka Brytania jest zbawieniem dla jego rodziny.
Mustafę i Izeddina poznałem na długiej piaszczystej plaży, gdzie puszczali latawiec, ale Mustafa przyznał, że nie przyprowadził tu syna dla zabawy. – Tam, gdzie jesteśmy, nie ma prysznica. Przyszliśmy tu, żeby obmyć się w morzu. Calais nie po raz pierwszy doświadcza napływu uchodźców, ale nigdy nie było ich aż tylu. Ostatni upadek władz libijskich sprawił, że kraj ten stał się terenem tranzytowym dla mas ludzkich uciekających w desperacji z Iraku, Syrii, Afganistanu, Sudanu i Erytrei.
Brytyjskie i francuskie władze nie chcą budować ośrodków, które mogłyby zachęcać imigrantów. Organizacje charytatywne mówią, że prowadzi się tu politykę „celowego zaniedbywania”. Nie ma tu zabudowań, kwater, jedzenia ani opieki medycznej. Jeśli to celowe działanie, to nie przynosi oczekiwanych rezultatów. Imigrantami zainteresowały się lokalne organizacje charytatywne. Codziennie o godz. 18 setki uchodźców ustawiają się w długich krętych kolejkach na parkingu w centrum Calais, gdzie wydaje się bezpłatne posiłki.
To dziwny widok, scena biblijna, legiony mężczyzn w łachmanach – prawie wszyscy młodzi – spokojnie, cicho przesuwają się naprzód w tumanach kurzu, żeby zjeść posiłek, który zwykle musi wystarczyć im do tej samej godziny następnego dnia. Gdy siadają na ziemi, żeby zjeść, parking zmienia się w wieżę Babel – słychać tu najróżniejsze języki: tadżycki, paszto, arabski, dari, tigrigna…
– Wszyscy mamy dość – dodaje zastępca burmistrza Philippe Mignonet. – Atmosfera staje się wybuchowa. Jeśli coś się nie zmieni, będziemy mieć tu większe problemy. A ludzie w Calais mają poczucie, że reszty Europy to nie interesuje. Nikt nie podejmuje żadnych decyzji. – Nic dziwnego, że nacjonaliści stworzyli ugrupowanie „Sauvons Calais” (Ratujmy Calais). – Z powodu układu z Schengen to jest problem całej Europy – podkreśla Kevin Reche, założyciel ugrupowania.
– Wszyscy są na granicy wytrzymałości – mówi Gilles Debove z policji w Calais. – Naszym celem jest wykrywanie imigrantów na ciężarówkach. Kiedy wszystko idzie dobrze, jest ok. Czasem nawet te sytuacje sprawiają, że się śmiejemy razem – my i oni. Ale teraz atmosfera robi się napięta. Po obu stronach. Mamy dość tej zabawy w kotka i myszkę. Jest coraz gorzej. Ma rację. Sam widzę, jak jeden z incydentów wymyka się spod kontroli. Imigrant spada z ciężarówki i trafia do szpitala. Plotka mówi jednak, że został zaatakowany przez policję. I nagle setki imigrantów wychodzą na autostradę niedaleko portu. Atakują ciężarówki i rzucają rakietami w policję. Bitwa trwa kilka godzin.
To niespotykany widok. Armia wściekłych młodych mężczyzn w łachmanach rzuca się na ogrodzenie, a odpycha ich uzbrojona, zamaskowana policja, oddziały do tłumienia zamieszek. A w tle samochody turystów ze skrzynkami taniego wina i tiry wypełnione dobrami konsumpcyjnymi. Wygląda na to, że realia reszty świata powoli wdzierają się w zachodnioeuropejski sen na jawie.
Osman pożycza ode mnie smartfon. Otwiera swoją stronę na Facebooku – na zdjęciu w swoim profilu stoi na tle masywnej, futurystycznej ściany z reklamą, gdzieś w Tokio. Zrobił to zdjęcie rok temu, kiedy odwiedzał Japonię w interesach. Zastanawiam się, co ten zeszłoroczny Osman zrobiłby z cieniem samego siebie, który właśnie przede mną stoi. – Byłeś inżynierem? – pytam. – Tak, byłem inżynierem, process engineer, design engineer… – przez ułamek sekundy dostrzegam dumny półuśmiech. – Twoje życie przybrało naprawdę nieoczekiwany obrót – mówię. – Tak – przytakuje ponuro.
Spotykam tu tak wielu zrozpaczonych ludzi. Kiedyś ich życie było przewidywalne, normalne… Pewnego dnia poczuli się zagrożeni. A potem byli już w drodze, nielegalnie, nigdzie niechciani. Mustafa, statystyk z Aleppo, z 10-letnim Izeddinem; Ahmet, dziennikarz z Kabulu; Husejn, nauczyciel angielskiego z południowego Iranu; Osman, inżynier z Chartumu… Oni wiedzą, jak to jest, gdy blokuje się drogi, a ognie wojny są bliżej każdej nocy, albo gdy ktoś nad ranem łomoce do drzwi. (AS)
Darius Bazargan
© BBC, 2015