X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Paryski nie-co-dziennik: Para zuchwałych orfików – Tygodnik Angora

Artykuł wprowadzono: 6 grudnia 2014




Byli najsłynniejszym małżeństwem w historii sztuki, malarzami zuchwałymi, co zamierzyli się na boga nowoczesnego malarstwa, na słońce. O sobie mówili, że są jednością w sztuce, jak inni w polityce, religii, zbrodni albo pijaństwie. On urodził się w Paryżu, ona w żydowskiej rodzinie na Ukrainie. On nie zdążył się zestarzeć, zmarł na raka, mając 55 lat, ona przeżyła go o 39 lat. Pochowani pod lasem Rambouillet w miasteczku Gambains niedaleko Paryża, zostali rozłączni na czas swych retrospektyw: jego w Centrum Pompidou – „Robert Delaunay, nieskończone rytmy”, jej w Muzeum Sztuki Nowoczesnej miasta Paryża – „Sonia Delaunay, kolory abstrakcji”.


Początek XX wieku to w Paryżu czas wymiany gazowych latarni na elektryczne. Nowe oświetlenie zachwyciło Delaunayów. Pod nowymi latarniami krzepła ich miłość, również ta do nowej sztuki. Byli zachwyceni efektem „elektrycznego oka”, wokół którego tworzyła się aura kolorowych kręgów o magicznej mocy tworzenia barw, kształtów, ruchów. Światło latarni prowadziło małżonków do wyzwolenia koloru, do ekspresji bezprzedmiotowości, liryzmu wypowiedzi, nowej estetyki obrazu zrywającej z dawnym malarstwem. Po co wymyślać sztukę, żartowali, skoro można ją obserwować pod paryskimi latarniami. Tak rodził się świetlisty język abstrakcjonistycznego kierunku, który Apollinaire nazwał orfizmem, podkreślając jego wielobarwną i poetycką odmienność od dzieł kubistów.
Sonia (jeszcze Terk) miała 20 lat, gdy przyjechała do Paryża. A kiedy ją wezwano do powrotu do Petersburga, gdzie czekał na nią wybrany przez rodzinę bogaty kandydat na męża, uprzedziła niechciany ślub innym – z marszandem Wilhelmem Uhdem, zdeklarowanym homoseksualistą. Niekonwencjonalny związek trwał do czasu poznania Roberta Delaunaya, miłości jej życia. Wtedy rozwiodła się i wyszła za swego Orfeusza, w którym odkryła poetę, co nie słowa i pieśni komponował, ale kolory. Jako pani Delaunay, inspirując się pracami męża, rozwijała własne poszukiwania, które doprowadziły ją do abstrakcji geometrycznej. Pierwszy taki efekt osiągnęła patchworkową kołderką dla ich syna, wykonaną w symultanicznych kolorach. Podobną estetykę kontynuowała w obrazach. Szukała syntezy sztuk. Nanosiła wzory przenikających się kół, rombów, fal na ubrania, karoserie samochodów, meble, tapety, etykiety win. Łączyła kolor ze słowem, jak w długim na dwa metry poemacie Cendrarsa „Proza transsyberyjska”, który pokolorowała. Polowała na brzydotę, smutek i sklerozę wszystkich akademii i więzień, gdzie zamykano poezję i radość życia. Mówiono o niej: muza orfizmu, dekoratorka, żona herezjarchy Delaunaya, co chciał wymyślić nową gramatykę dla języka kolorów, później jego wspólniczka, a jeszcze później kontynuatorka.
Sonia i Robert Delaunay zamieszkali w Dzielnicy Łacińskiej przy ulicy Grands Augustins 3, skąd Robert miał dwa kroki do kościoła Saint Séverin, któremu poświęcił cykl przełomowych dla swej twórczości obrazów. Malując motywy wnętrza świątyni, odkrywał konfiguracje form kolistych: owale witraży, łuki absydy, zwoje kolumn, żłobkowane cylindry filarów, detale sklepień i naw. Badał pędzlem, węglem i piórkiem światło słoneczne wchodzące przez witraże w mrok gotyckiej świątyni. To była pierwsza faza jego nowego malarstwa, późniejszych kompozycji abstrakcyjnych, tak charakterystycznych u niego form kolistych – kręgów, dysków, tarcz – układających się w wibrujące „symfonie kolorów”.
Wcześniej były powinowactwa kubistyczne, zwłaszcza w serii kilkudziesięciu obrazów wieży Eiffla. Żelazna dama pozwoliła mu uzyskać transparentne efekty nakładania się planów. Krążył wokół niej, chodził po wszystkich jej poziomach, obserwował kąty i różne perspektywy, które przenosił na płótno wedle zasady symultaniczności, przyjętej przez kubizm i futuryzm jednocześnie. Jego wieża wprowadza lekką monumentalność pozbawioną masy. Przechyla się, wali, rozpryskuje niczym w kalejdoskopie, jej filary wychylają się na zewnątrz, część górna przesuwa do przodu, środkowa znika. W innych wersjach spowita jest chmurami, otoczona drzewami, wkomponowana w miejski pejzaż lub połączona z aktem, niczym symboliczna synteza Paryża – kobiety, co kłamie, zniekształca, przełamuje światło.
Maluję słońce, mawiał malarz, co bardziej przypomina chromatyczny krąg niż gwiazdę. Słoneczne światło wyrażał harmonią i fuzją barw. W Formach kolistych układał je w optyczne spektrum poddane wysubtelniającym melanżom, zestawiał i kontrastował kolory, wprowadzał formy spiralne, aby kompozycjom nadać efekt wibracji, rytmu, dynamiki. Przez studium słonecznego widma (akt widzenia uczynił tematem malarstwa) doszedł do abstrakcyjnej sztuki. Właśnie to malarstwo kręgów Apollinaire nazwał orfizmem, choć sam Delaunay uważał termin za zbyt poetycki, twierdząc, że określenie „czyste malarstwo” zmierzające do abstrakcyjnej „symfonii barw” lepiej oddaje jego zainteresowanie kolorem.
Po kilkudziesięciu latach para orfików znowu zawibrowała nad Sekwaną swoją słoneczną symfonią barw. Jest zielono, żółto, różowo… Słowem – radością rozbłysło. Radością zaraźliwą z widokiem na świetlistość nieba i księżyca.




Najpopularniejsze

Zobacz także




Wydarzenia

Ogłoszenia