Paryski nie-co-dziennik
(oznaczone numerem XVII)
XVII dzielnica, nieporównywalna z innymi. Część zachodnia – szykowna, wschodnia – ludyczna, najbardziej familijna, spokojna, pogodna. Tu wszystkie koty są u siebie, a duch wiejskiej zabawy przetrwał w miejskich dekoracjach. W jej środkowej części, w Batignolles, wychował się Verlaine, pochowany na miejscowym cmentarzu obok Bretona i Cendrarsa. To także dawna „Mała Polska” zaznaczona na każdej starej mapie Paryża. Casanova napisał w swych pamiętnikach, że wynajął dom, który nazywał się „Warszawa na świeżym powietrzu”, właśnie w dzielnicy La Petite Pologne. I tam jadę.
Wysiadam na stacji metra Rome. Przede mną bulwar Batignolles, gdzie mieszkali polscy emigranci po powstaniu listopadowym. Wtedy to jeszcze nie był Paryż, lecz gmina Clichy. Wśród nich mieszkał, często zmieniający adresy, Adam Mickiewicz, śniący o nowej Europie, konfederacji wolnych narodów zjednoczonych w duchu polskim. Skręcam w lewo, w rue Batignolles, która prowadzi do kościoła St.-Marie-des-Batignolles, przypominającego antyczną grecką świątynię. W niej Batiniolczycy, jak nazywano tutejszych Polaków, modlili się za ojczyznę, żegnali zmarłych, żenili się, chrzcili dzieci. Również Mickiewicz chrzcił tu swoje dzieci. Wzdłuż muru kościoła, między drzewami, przy rozstawionych stołach młodzi i starzy piją wino. Bawią się, śmieją, słuchają kataryniarza. Atmosfera pikniku albo wesela lub odpustu. Na pobliskich ulicach mieszkały setki polskich rodzin, na rue Dames, Cardinet, Truffaut, Nollet, Legendre, Lemercier…
Na tej ostatniej w małym hoteliku Chalet mieszkał zupełnie inny imigrant. Nazywał się Brel. Zajmował pokój nr 13 na 3. piętrze. W hotelowym rejestrze z dnia 11 sierpnia 1958, pod nr 447 recepcjonista zapisał: „Jacques Brel, ur. 8 września 1929, paszport nr E 083513”. Przyjechał z Belgii w wieku 22 lat. Występował z Juliette Greco i Maurice’em Chevalierem. Jego światowa kariera zaczęła się od piosenki „Gdy ma się tylko miłość” (Quand on n’a que l’amour), zaś rozpaczliwe błaganie „Nie opuszczaj mnie” (Ne me quitte pas) uczyniło go nieśmiertelnym. Przez całe paryskie życie Brel nie zwolnił tego pokoju, aż do wyjazdu na Markizy, gdzie zżerany przez raka płuc chciał jak zraniony ptak umrzeć daleko od wszystkich. Płacił za ten pokój regularnie co miesiąc, mimo że już mieszkał gdzie indziej. To był dobry, szczęśliwy adres, w sąsiedztwie dawnego kabaretu, w którym występował Chevalier.
Dziś w miejscu tego kabaretu, przy avenue de Clichy 7, mieści się jedyne kino należące do filmowców – Cinéma des cinéastes, spółka reżyserów i producentów, a inicjatywa Claude’a Berri, reżysera, aktora, producenta współpracującego m.in. z Polańskim i Formanem. To miejsce debat i spotkań twórców z publicznością w ramach wieczorów: „Filmowcy zapraszają”, podczas których prezentowane są przedpremierowe filmy z udziałem ich autorów. Niedaleko kina, ale już poza granicami Paryża, pochowany jest legendarny francuski gwiazdor Rin Tin Tin, słynny owczarek niemiecki, który zagrał w 25 filmach i dwóch serialach. Leży na wypielęgnowanym psim cmentarzu (Cimetiére des Chiens) w towarzystwie mniej znanych psów, kotów, wilka, moskiewskiego niedźwiedzia, lwicy i ogiera, zwycięzcy wyścigów konnych Grand National z 1920 roku. Najstarsze nagrobki sięgają 1900 roku, są przystrojone plastikowymi kwiatami i epitafiami w rodzaju: „Tutaj spoczywa Fifi, jedyny pocieszyciel mojego nędznego żywota”.
Z teorią sztuki filmowej związany był ostatni wielki filozof francuski, nietzscheanista Gilles Deleuze. Większość dzieł napisał w mieszkaniu przy ulicy Bizert w pobliżu „Kina filmowców”. „Czymże byłoby myślenie, pytał, jeśli ostatecznie nie można byłoby go mierzyć chaosem?” Autor hermetycznej koncepcji „obrazu myśli” przedstawionej w książce „Logika sensu”. Nie przystał do żadnej doktryny filozoficznej; chciał innej, odnowionej filozofii, rozumianej jako „sztuka kreowania pojęć”, a nie spekulacji odzwierciedlającej rzeczywistość lub legitymizującej naukę. W 1995 roku ciężko chory popełnił samobójstwo, wyskakując z okna apartamentu, ale już w tej szykownej, zachodniej części siedemnastki, przy avenue Niel.
– Nie istnieje nic poza pożądaniem (przede wszystkim władzy) i tym, co społeczne – mawiał Deleuze. Słowa te musiały zapaść w pamięć Nicolasa Sarkozy’ego, który młodość spędził na ulicy Fortuny. Blisko z niej do parku im. Martina Luthera Kinga, opasanego torami kolejowymi, bo powstałego na terenach dawnego dworca Batignolles i hal targowych. Podobno były prezydent chętnie wymyka się Carli Bruni, by pośród parkowych alejek niczym ów amerykański pastor powzdychać: I Have a Dream – marzenie, by wrócić do Pałacu Elizejskiego. Zwłaszcza gdy patrzy na pałac zmieniający się w swoistą „Jałtę nad Sekwaną”, tak jak dziś, kiedy jego następca Hollande przyjmuje w nim Putina, Obamę i królową Elżbietę II z okazji obchodów lądowania aliantów w Normandii. Kolejne wybory prezydenckie to rok 2017, rok zakończenia rozbudowy parku Martina Luthera Kinga. Kto wie, może marzenie małego wielkiego „Sarko” się spełni, wszak XVII to szczęśliwa dzielnica.