Bar „A l’unisson” przy placu Colonel Fabien na południowej granicy „dziewiętnastki”. Na ścianach ozdobne napisy: St. Germain, Times Square, Montmartre, Manhattan, NY Queens. Z aromatem kawy miesza się przenikający z zewnątrz słodkawy zapach haszyszu. Lekko niepokoi, przyjemnie odurza. – Mój geniusz jest w moich nozdrzach – pisał Nietzsche w Ecco Homo. Zapach gęstnieje z każdym słowem lektora informującego z ekranu telewizora o tajemniczym zniknięciu 52 kilogramów kokainy z najlepiej strzeżonego komisariatu paryskiej policji. Szampan w proszku był przeznaczony dla dilerów XIX dzielnicy.
Zapach haszyszu mógłby inspirować perfumiarzy, ale tu bardziej pobudza wyobraźnię – bunkier przede mną, a nade mną twarz „dziewiętnastki”, której kartograficzne kontury przypominają profil ludzkiej głowy. Przymykam oczy i odtwarzam w pamięci dzielnicę z ludzką twarzą, jej ulice, parki, kanały. Najbliżej krzywi się okazała budowla z kopułą bez okien, zwana bunkrem, siedziba francuskich komunistów zaprojektowana przez światowej sławy architekta, Brazylijczyka Oscara Niemeyera, autora Brasilii – stolicy Brazylii. Francuscy towarzysze społecznej sprawiedliwości ciągle czekają w nim na swój bój ostatni. Ich polityczna siła w połączeniu z różnymi odłamami trockistów, lewaków i innych goszystów jest zjawiskiem unikalnym w Europie. Kąsają globalistów, wgryzając się w zło kapitalizmu jak zaciśnięte usta w zachodnią część „głowy dziewiętnastki”, tam, gdzie mieściła się arena „Walk Byków”. Organizowano na niej nie tylko walki byków z brytanami, lecz również psów z dzikami, wilkami, niedźwiedziami. Kroniki odnotowały nawet walkę tygrysa z knurem, ale… kiedy to było.
Za ustami winien być policzek. Nie ten do nadstawiania, ale do podziwiania. I jest – z uroczym dołeczkiem. Błękitny dołeczek to kształtny kontur jeziora w Buttes Chaumont, parku chyba najładniejszego w Paryżu. Inspirował Aragona i Bretona, którzy z upodobaniem penetrowali go w poszukiwaniu „cudownie nadzwyczajnej codzienności”. A „cudo” założono na wysypisku śmieci. Zalesiony, skalisty teren wokół sztucznego jeziora z 50-metrową górą zwieńczoną świątynią koryncką. Góra tworzy wyspę, na którą prowadzą dwa wysokie mosty, jeden z nich to most samobójców. Pod nim piętrzą się himalajskie cedry, wodospad, jaskinia ze stalaktytami, przechadzają pawie. Taki miejski miraż, jak nazywali Buttes Chaumont surrealiści.
Nieco dalej widać przymknięte niczym wieko trumny oko – cmentarz Villette wciska się w moloch miasta. Ziemia gęstnieje grobami, między którymi trudno się przecisnąć. Niektóre pokrył mech, inne – kamienne płyty, rzadziej kapliczki, puste, poniszczone. Krąży trochę kruków, wron, gołębi. Grzebią w grobach, czyszczą dzioby o krzyże, siadają na kamiennym Monument de souvenir w kształcie przetrąconego pręgierza i lecą dalej, na zachód, gdzie jest móżdżek, który tworzą ciemne, poskręcane linie Ameryki. Tak nazywały się zasypane kamieniołomy wapienne. Ciągnęły się kilometrami. Nocą służyły kloszardom za schronienie. Jeden z nich, ojciec Robinson, zwany Szmaciarzem, zyskał nawet sławę. Zainstalował się w jednej z lepianek i sprawnie zarządzał całą tą florą i fauną. Po kamieniołomach została tylko nazwa ulicy – rue Carrie` res-d’Amérique.
Skoro jest móżdżek, to musi być mózg. Północno-wschodnią część XIX dzielnicy wypełniają meandry alejek, kanałów, figur geometrycznych, które przypominają połączenia nerwowe mózgu. To Parc de la Villette, największy park Paryża, jedno z najczęściej odwiedzanych miejsc, zarówno przez turystów, jak i paryżan, co rzadko się zdarza. Jego centralnym punktem jest „miasteczko nauki”, powstałe w miejscu „miasteczka krwi”, czyli olbrzymiej rzeźni. Można tam obserwować zdobycze ludzkiego geniuszu zebrane w cztery działy: Wszechświat, Materia, Życie, Komunikacja. Symulatory imitują Wielki Wybuch, zakrzywioną czasoprzestrzeń, tysiące gwiazd, System Słoneczny, stacje orbitalne, kosmiczne rakiety. Widać eksplozję nuklearną, różne rodzaje energii, różne formy porozumiewania się – od afrykańskiego tam-tamu po komputery, wirtualną rzeczywistość, sztuczną inteligencję, trójwymiarową grafikę. Miasteczko nauki odbija się w olbrzymiej lustrzanej kuli błyszczącego aluminium, wewnątrz której czaruje magia kina z jednym z największych na świecie ekranów hemisferycznych. Dalej miasteczko muzyki i futurystyczne ogrody: Strachów, Mgieł, Wiatrów, Cieni, Wydm…
Park przecina kanał Ourcq, który prowadzi do starych młynów, spichlerzy, barów, mostu zwodzonego, żelaznych pachołków służących do cumowania barek, do zarośniętych trawą szyn dawnych dźwigów portowych, tam, gdzie kończy się dzielnica z ludzką twarzą, a zaczyna mroczne przedmieście.
Miraż prysł. – To kokainowa epidemia – słychać głos lektora w barze A l’unisson. – Nad Sekwaną rośnie konsumpcja kokainy, nazywanej tu szampanem narkotyków. Dotyka wszystkie generacje i środowiska, przenika do szkół, biur, restauracji, bogatych i biednych dzielnic. Równość, wolność, braterstwo. Taka demokratyzacja kokainowego raju, z którego spada się do szpitali, więzień, na ulicę, czasem na dno przymkniętego oka, gdzie krąży trochę kruków, wron i gołębi, nim polecą dalej, do innego miasta w mieście.
PS Przepraszam malarkę Rodicę Iliesco, która rozpoznała się na zdjęciu ilustrującym poprzednie „Miasto w mieście” i odniosła do siebie – niesłusznie! – ogólną uwagę o „pacykarzach” naśladujących starą bohemę Montmartre’u.