Dwudniowa wyprawa na obchody 70. rocznicy lądowania aliantów w Normandii nie mogła się ograniczyć tylko do zwiedzania plaż czy wzruszeń na wzgórzu, z którego pancerniacy generała Maczka ostrzeliwali oddziały niemieckie. Ta aliancka przygoda była także okazją, by porozmawiać z żyjącymi tam ludźmi i spróbować ich przysmaków.
Gdyby „Rejs” kręcono we Francji, na pewno akcja działaby się w Normandii. Legendarne słowa Maklakiewicza oglądającego wiślański brzeg przez lornetkę: „Krowa, krowa, krowa”, jak ulał pasują do Normandii, tyle że krowę można byłoby przepleść koniem.
Niemal każde miasteczko, które alianci zdobywali w operacji „Cobra”, kojarzy się z serami bądź z masłem. Ale nie tylko. Port-en-Bessin, gdzie alianci zorganizowali port paliwowy, to francuska stolica małży świętego Jakuba. Vire, o które Amerykanie toczyli heroiczne walki, słynie z normandzkich salcesonów. Caen, które było główną rezydencją Wilhelma Zdobywcy i jego żony Matyldy, zanim król wyruszył na podbój Wielkiej Brytanii, a potem z takim trudem zdobywane przez Brytyjczyków (potomków Wilhelma), znane jest z wyśmienitych flaków. Cotentin, miejscowość znana każdemu, kto interesuje się drugą wojną światową, słynie z krabów, langust, muli i homarów.
Ale Normandia to także kraina jabłek. Jest tutaj przepyszny wytrawny cydr, niskoalkoholowy napój z bąbelkami znakomicie gaszący pragnienie w upalne dni. No. Jest też calvados, czyli wytrawna wódka jabłkowa. Trunek wyśmienity i zdradliwy, który sprawia, że ta część Normandii ma na koncie największą liczbę wykroczeń, czyli jazdy w stanie wskazującym na spożycie, w całej Francji. Calvados, w zależności od gatunku jabłek, ma barwę od intensywnego bursztynu, po lekko piaskową. Produkowany jest od XVIII wieku, a to za sprawą marynarzy, bo był przeznaczony dla rybaków, którzy zapuszczali się na dalekie morza, w stronę Nowej Fundlandii, i musieli się czegoś napić.
Normandia to również wyśmienite sery, setki odmian camemberta, a dalej śmietana z Isigny, o które to miasteczko alianci toczyli zacięte boje z Niemcami. Gdzie nie stąpniesz, tam kawał historii i kuchni.
Bez specjalnego bicia się w piersi powiem szczerze, że poza polami bitewnymi z wielką ochotą wpadłem do Lisieux z legendarnymi żywopłotami, które były utrapieniem dla amerykańskich shermanów, do restauracji u stóp bazyliki kanonizowanej w 1925 roku świętej Teresy. Miasto jest piękne. Bazylika też. Na przystawkę podano mi legendarny salceson z Vire we francuskim cieście i sosie cydrowym z ziołami. Drugie danie to kompletny szok. Kacze udka confie. Zapewniano mnie, że to nie tylko na południe od Bordeaux potrafią takie przyrządzić, ale że jest to też przysmak normandzki. Nie uwierzyłem. Podane były w jabłkach lekko kandyzowanych i na pół surowych. Odważne przedsięwzięcie. W tym rejonie babcie normandzkie chętnie przyrządzały kurczaka w jabłkach i calvadosie, pulardę w tymże samym trunku z czosnkiem i śmietanką, oczywiście z Isigny, albo gęś w cydrze. Na koniec na stół wjechała tarta z jabłkami, sorbetem jabłkowym i palącym się calvadosem. Do przystawki Muscadet, do kaczki niezły Medoc.