– O śmierci myślę jak o szczytowym momencie życia. Jego miała miejsce 50 lat temu, 3 lipca 1971 roku. Tego dnia o 7 rano znaleziono go martwego w wannie, w paryskim mieszkaniu przy rue Beautreillis 17. Przyczyną zgonu Morrisona było ustanie pracy serca spowodowane przedawkowaniem heroiny. Tym razem to „święte zawierzenie truciźnie” skończyło się tragicznie. Dziewczyna Jima, Pamela Courson, powiadomiła amerykańską ambasadę, że poeta, podkreśliła – POETA!!! – James Douglas Morrison nie żyje. Pogrzeb odbył się 7 lipca na cmentarzu Père-Lachaise w obecności zaledwie pięciu osób, w tym dwóch kobiet: Pameli i znanej reżyserki filmowej Agnès Vardy. Nie było nikogo z Doorsów. Jego grób do dziś jest celem pielgrzymek z różnych stron świata, pełen graffiti, kwiatów, zdjęć, poematów, kadzideł, butelek, często pełnych alkoholu.
Wiosną 1971 roku Jim Morrison przyjechał z Pamelą do Paryża, by… umrzeć. Zakłamana hipokryzją Ameryka, która wytoczyła mu proces o prowokacyjne obnażenie się na scenie w Miami, nie była godna jego śmierci. Zamieszkał w pokoju hotelowym, w którym zmarł Oscar Wilde; na Père-Lachaise odwiedzał jego grób. Przesiadywał też przy grobach Chopina i Gertrudy Stein, jak odnotowała Pamela. Wyznał jej, że właśnie tutaj chce być pogrzebany. I tak się stało. 1 lipca napisał do buchaltera Doorsów, że w Paryżu zostaje na zawsze; 2 lipca w liście do kochanki Patricii Kennealy zasugerował, że gotów jest na śmierć, a 3 lipca tuż przed świtem mógł już wyznać za Rimbaudem: To już jest za mną; dopiero teraz potrafię powitać piękno. Perkusista Doorsów John Densmore wspominał: „Jim próbował przekroczyć wszystkie granice, dojść najdalej, jak tylko można. Nie mogłem tego zrozumieć. Ja wywodziłem się z hinduskiej, jasnej strony metafizyki. On był zawsze po stronie Nietzschego”.
Bóg w skórzanych spodniach i o nagim torsie, bóg dzieci kwiatów, kontestującej młodzieży czasów wojny w Wietnamie, LSD, pokojowych demonstracji tłumionych przez policję, hippisowskich szaleństw alkoholowo-narkotycznych. Nazywał siebie politykiem erotyzmu podążającym za (utopijną) wizją kosmicznej miłości. W subkulturze buntu mieścił się gdzieś między Burroughsem a Ginsbergiem. Łączył rock z poezją, z parateatralnym spektaklem, szamańskim rytuałem. Wielbił Rimbauda, Artauda, Kerouaca. Na długo przed głośnym raperem Eminemem symbolicznie zabił swojego ojca, admirała marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych, oraz zgwałcił swoją matkę w utworze The End, wykorzystanym później w filmie Coppoli Czas Apokalipsy.
„Król jaszczur” – tak siebie nazywał ze względu na fascynację gadami. Pił dużo burbona, aby oswoić lęk przed śmiertelnym upadkiem, którego świadomie oczekiwał. Jego mit już za życia żywił się szybką śmiercią. Zuchwale kreował się na psychodeliczne medium łączące świat widzialny z tym głębszym, ukrytym za drzwiami percepcji; stąd nazwa grupy The Doors, nawiązująca do cytatu z Williama Blake’a: „Jeśli drzwi percepcji szeroko otworzymy, doświadczymy rzeczywistości absolutnej”. Doorsi próbowali tego, „czuwając w odurzeniu” meskaliną, LSD, halucynogennymi grzybami, jak tłumaczył rzecz Ray Manzarek, współzałożyciel tej kultowej grupy powstałej na kalifornijskiej Venice Beach.
Te poszukiwania przywoływały również obrzędy praktykowane przez Indian, z którymi Morrison łączył swoje profetyczne przeżycie z czasu dzieciństwa, jakie miało go naznaczyć na resztę życia. Lider Doorsów lubił opowiadać, że kiedy był 4-letnim dzieckiem, widział na pustyni stanu Nowy Meksyk wypadek drogowy z udziałem kilku Indian. Wtedy miał poczuć, że dusza jednego z nich, starego konającego czarownika, w nim się schroniła i odtąd jego życie zostało naznaczone wczesną śmiercią. Po nagłych zgonach Janis Joplin i Jimiego Hendrixa w odstępie zaledwie dwóch tygodni, powtarzał, że teraz to on będzie tym trzecim.
Epopeja Jima Morrisona dawno się skończyła. Dziś jego wyznawcy bardziej są zajęci pomnażaniem pieniędzy, które ich lepiej odurzają niż LSD w czasach chmurnej młodości. Ale mity żyją długo. Wciągają w swój magiczny wir nowe pokolenia. W Café La Renaissance, gdzie zaglądał Jim, spotykają się jego fani i odprawiają rytuały na cześć swojego „ukrzyżowanego Dionizosa” za niewinne grzeszki dzieci kwiatów. Większość tych fanów urodziła się już po śmierci Morrisona, tęsknią więc za epoką, której nie znają. Odpłynęła jak pijany statek Rimbauda. I cóż na to Jim, który dziś miałby 77 lat? – Powiem ci… Zmarnowaliśmy świt. A tego nie wybaczy nam żadne niebo. I śpiewa dalej: This is the end, the end, the end.
Leszek Turkiewicz