Cisza, toniemy… Stojąc przed ukraińską ambasadą przy alei Saxe niedaleko paryskiej szkoły wojennej, przypomniałem sobie ów passus wiszący w gabinecie Jerzego Giedroycia, znamienny dla jego apokaliptycznego usposobienia. Twórca założeń nowej polityki wschodniej nie miał wątpliwości: „Niepodległa Ukraina jest dla naszego bezpieczeństwa i wolności cenniejsza niż NATO. Będąc w NATO, i tak w razie ekstremalnego zagrożenia skończyłoby się podobnie jak w 1939 roku. Możemy liczyć tylko na akcję humanitarną i wyrazy współczucia, ale na nic więcej”. Redaktor „Kultury” marzył o strategicznym sojuszu polsko-ukraińskim.
Dla Francuzów Ukraina to zupełnie inny kraj, bardziej egzotyczny, trochę jak Kirgizja lub Azerbejdżan. Aneksja Krymu skomplikowała ich relacje z Rosją; a ponieważ napięcie wokół Ukrainy rośnie i nabiera wymiaru globalnego, media rozpoczęły przyspieszony kurs geopolityki.
Według sondaży Sofresa i Gallupa przede wszystkim siła (73 proc.) i przemoc (53 proc.) charakteryzują ten kraj, również rasizm (39 proc.), imperializm i narzucanie swej woli reszcie świata (33 proc.). Nie – to nie Rosja, to Stany Zjednoczone widziane z wysokości wieży Eiffla. Francuska polityka wschodnia stawiała sobie odmienne cele od naszych. W interesie ich wizji świata wielobiegunowego nie leżało osłabianie Rosji, lecz jej wzmacnianie, aby wraz z innymi krajami niwelowała hegemonię Stanów Zjednoczonych.
Antyamerykanizm zawsze był obecny nad Sekwaną, zwłaszcza w środowiskach inteligencko-lewicowych. Kiedyś Sartre ostrzegał: „Ameryka jest wściekła. Zerwijmy z nią wszystkie związki, bo nas pokąsa i zarazi”. Przed kilku dniami profesor Jean-Robert Raviot nawiązał do tej retoryki, głosząc, że „Europa powinna zerwać wszystkie więzy z USA i tworzyć wspólną politykę z Rosją”. Bywały i inne wizje w podobnym duchu. Historyk Emmanuel Todd, który zasłynął trafną prognozą rozpadu byłego ZSRR, prorokując nieuchronny upadek Stanów Zjednoczonych, nawoływał do europejsko-rosyjsko-chińskiego sojuszu w nowym centrum świata uciekającym do Euroazji.
W Paryżu właśnie trwa pląs koguta ze smokiem w 50. rocznicę „wizjonerskiego gestu” de Gaulle’a, który równo pół wieku temu wprawił świat w osłupienie, kiedy Francja jako pierwsze państwo Zachodu uznała Chiny Mao Zedonga, nawiązując z nimi stosunki dyplomatyczne. Z tej okazji w marcu spodziewany jest nad Sekwaną prezydent Xi Jinping. Mimo tej wizyty jubileuszowe uroczystości są skromne, nieporównywalne z tymi sprzed dekady. Wówczas również odwiedził Paryż prezydent Chin (Hu Jintao), lecz wtedy towarzyszyła wizycie spektakularna manifestacja przyjaźni francusko-chińskiej. Polami Elizejskimi ozdobionymi totemami i lampionami przeszła kilkugodzinna defilada paryskich Chińczyków (ewenement w historii Francji), obserwowana przez 300-tysięczny tłum. Wieża Eiffla rozbłysła czerwoną iluminacją, a w muzeum Guimeta odbyła się ekspozycja poświęcona Konfucjuszowi, największemu autorytetowi chińskiej myśli społeczno-politycznej.
Tamta wizyta miała być kolejnym wizjonerskim gestem otwierającym globalne partnerstwo „koguta i smoka” w ramach lansowanego przez Francuzów wielobiegunowego świata. Ale to przeszłość – dziś Chiny mają większe ambicje: nie chcą być jednym z „biegunów”, lecz drugim mocarstwem. I taki status już mają, czego symbolicznym przejawem jest pojawiający się termin „Chinoameryka”, który wskazuje na wschodzącego hegemona. Przy tym wcale nie uważają się za potęgę rosnącą, lecz powracającą na przywódczą pozycję z racji swej starej cywilizacji. Na pełne światowe przywództwo mają jeszcze czas, dużo czasu. Są cierpliwi i posłuszni zasadzie Deng Xiaopinga: „Ukrywajcie nasze możliwości i czekajcie na właściwy moment, bowiem najmądrzejszą postawą jest bierność i pozwolenie przeciwnikowi na popełnienie fatalnych dla niego błędów”.
Jeden z takich błędów popełnił Putin, prowokując awanturę krymską. Skazał Rosję na względną izolację geopolityczną, na wrogość ukraińskich pobratymców, na dryfowanie między Zachodem a Chinami, które to syberyjskie przyczółki nazywają „palcami, które trzeba obciąć”, według obrazowego określenia Denga. A za przyczółkami ciągnie się rosyjski bezkres zasiedlany przez Chińczyków i podmywany przez islam. Prędzej czy później Rosja będzie skazana na włączenie się w zachodnie struktury.
– Nadzieję na przyszłość wiążę tylko z rodzącą się w wielkich bólach Europą – powiedział pod koniec życia w jednym z wywiadów redaktor z Maisons-Laffitte. Pamiętał, jak strach przed obecnością wojsk sowieckich nad Łabą zbudował Wspólnotę Europejską. Czy dziś rosyjskie wojsko na Krymie, choć bez dystynkcji, zjednoczy w działaniu Unię Europejską? A może natchnie ją do budowania „transatlantyckiego mocarstwa”? (rozmowy z USA o utworzeniu transatlantyckiej strefy wolnego handlu trwają). Nowe, bardziej trzeźwe widzenie Rosji jakby przeobraża i łączy Zachód. W tę mobilizację wpisuje się również prezydent Hollande, sprzeciwiając się swemu lewicowemu elektoratowi zainfekowanemu antyamerykańskim odruchem Pawłowa.
Jeszcze nie toniemy… Ale głucho i pusto przed ambasadą Ukrainy; wygląda jak zapomniany dworek na sennej prowincji. Nic nie przypomina, że stoję przed przedstawicielstwem kraju, gdzie być może rozstrzyga się nowe oblicze świata. A tu nic, ani jednego demonstranta, ani jednego zbłąkanego oryginała, żadnej ulotki, żadnego plakatu… – Co jeszcze słychać? – Dziękuję, jak najgorzej – zwykł odpowiadać Jerzy Giedroyc, dla którego brak iluzji był siłą napędową.
Płyniemy dalej. Tylko dokąd?
Leszek Turkiewicz