To stanie się pewnego chłodnego dnia. Nie, którejś nocy! Noc jest piękniejsza, atrakcyjniejsza, seksowniejsza. Mówił o niej obrazoburczo. Albo z nią flirtował, kokietował, oswajał. Jak już nie mógł jej się oprzeć, przyjmował pozy cynika, stoika, nihilisty. Przyszła w nocy, był sam, spał. Przyszła do jego paryskiego mieszkania przy Verneuil 5 bis, by domknąć życie artysty bez sztuki, ale z udręczoną gębą buntownika, prowokatora, skandalisty. Mury domu pokryły murale, graffiti, wyznania. Serge, mon grand amour. Gainsbourg for Ever. Gainsb’Art Urbain… Albo: Amusez-Vous! La vie est une fête! Bawcie się! Życie jest świętem!
Serge Gainsbourg zmarł na zawał serca dokładnie 25 lat temu w sercu Saint-Germain-des-Prés, w domu przy Verneuil, w którym mieszkał 22 lata. Nic się tam nie zmieniło, nawet popielniczki pełne są niedopałków jego gitanów, twierdzi opiekujący się pustym mieszkaniem przyjaciel rodziny, który ogrzewa je zimą, a wietrzy latem. Tylko ilość graffiti rośnie na wysokim murze. Trzy lata temu próbowano je zamalować. Daremnie. Ciągle ich przybywa, bo i ciągle wraca wspomnienie wiecznego chłopca w kryzysie beznadziei. W czasach niepewnego jutra wraca echem swego „No Future”, kiedy nawet miłość fizyczna – jak pisał – jest w ślepym zaułku (L’amour physique est sans issue). W kilku galeriach, hotelach i knajpach zorganizowano okolicznościowe wystawy jemu poświęcone.
Gainsbourg (rocznik 1928) urodził się w Paryżu w rodzinie rosyjskich Żydów. Dorastał jako Lucien Ginsburg między domami George Sand i Gustave’a Moreau. Chodził do rosyjskich kabaretów, bratał się z bohemą, grywał w pianobarach, a w wolnych chwilach wspomagał siłę rewolucji seksualnej. Przygodę ze sztuką zaczynał jako malarz. Uczył się w akademii Montmartre kierowanej przez Fernanda Légera, ale porzucił malarstwo, niszcząc swoje obrazy, bo uznał, że być malarzem to albo takim jak Francis Bacon, albo żadnym. Próbował zostać pisarzem, poetą, tekściarzem, kompozytorem, aktorem, reżyserem… Śpiewać zaczął późno, debiutował po trzydziestce – jazz, java, rock, funk, charleston, rytmy kubańskie, angielski pop, reggae… Świadomie działał na wielu terytoriach, grając artystę bez sztuki, który swe dzieło buduje z treści własnego życia. Abnegat o deficycie szyku i urody, uwodzący najpiękniejsze kobiety, wspomagając je w swych karierach: Brigitte Bardot, Jane Birkin, Isabelle Adjani, Vanessa Paradis.
Współpraca artystyczna z Brigitte Bardot zmieniła się w skandalizujący związek, którego apogeum była ich oda do miłości fizycznej: Je t’aime, moi non plus, zawierająca symulację odgłosów kobiecego orgazmu, piosenka zakazana w wielu krajach i „ekskomunikowana” przez Watykan. Gdy sama Bardotka wstrzymała jej publiczne rozpowszechnianie, Gainsbourg nagrał Je t’aime… z Jane Birkin, „kobietą dzieckiem, kobietą kwiatem, kobietą małym zwierzakiem”. Zostali kochankami, a ich „kopulacyjna pieśń” odniosła planetarny sukces, sprzedana w ciągu kilku tygodni w ponad czterech milionach egzemplarzy. Jej erotyzm jest wciąż żywy. Później były inne albumy: „Człowiek z głową kapusty”, „Złe nowiny gwiazd” (tytuł jego ulubionego rysunku Paula Klee) czy „Historia Melody Nelsen”, opowiadający historię fatalnej miłości dojrzałego mężczyzny i dziewczyny a` la Lolitka w wieku „czternastej jesieni i piętnastego lata”.
W ostatniej dekadzie życia Gainsbourg stał się bohaterem negatywnym. Śpiewał Marsyliankę a cappella w wersji reggae. Stale towarzyszyły mu tequila, wódka i szampan, co pogrążało go w alkoholowej komie. Śpiewał coraz mniej, aż w końcu przestał śpiewać, a zaczął niezrozumiale pomrukiwać i bełkotać. „Poeta nie śpiewa, poeta mruczy”, a on chciał być poetą życia, kimś w rodzaju nieprawego wnuka Artura Rimbauda, co idzie jego śladem, by „szczać wysoko ku chmurom na niebie”. Ale „niebo to tylko inne piekło”, więc upadły dandys zaczął robić ze swego życia medialno-ekshibicjonistyczny, piekielny spektakl, w którym gwiazdą – zwłaszcza po jego pierwszym zawale – uczynił wyczekiwaną śmierć.
Niedaleko wygraffitowanego domu przy Verneuil, w „Bistrot de Paris” przy rue de Lille 33, można usiąść przy jego stoliku (nr 46), skrzywić gębę a` la Gainsbourg i popijając tequilę, posłuchać głosu przeszłości: W New Jimmy’s poprosiłam go do tańca, a on podeptał mi stopy, co… zachwyciło mnie, bo okazało się, że ten groźny man ma gliniane nogi. Po kolacji chciał mi pokazać Paryż. U Rasputina orkiestra odprowadziła nas do taksówki, grając „Smutnego walca” Sibeliusa. Wcisnął im kilka banknotów do skrzypiec i pojechaliśmy do jakiejś dziury, posłuchać meksykańskiej muzyki i czarnego jazzmana, z którym grał na pianinie na cztery ręce. Potem był Pigalle i kabaret Madame Arthur, gdzie transwestyci przebrani za koguty i kury obejmowali go, pieszczotliwie nazywając „Sergio”. O świcie uśmiechał się do dziwek, a napotkanych rzeźników w poplamionych krwią fartuchach częstował szampanem. Mnie chciał już odstawić do domu, ale zaprotestowałam i sama byłam zaskoczona swoją śmiałością. W hotelu recepcjonista zapytał: – Pokój ten sam co zwykle, panie Gainsbourg?
Zawsze ten sam – w ślepym zaułku miłości.