X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Śladem życia przeklętego – Paryski nie-co-dziennik – Tygodnik Angora

Artykuł wprowadzono: 8 sierpnia 2015




Zostawił po sobie konwulsyjne pociągnięcia pędzlem: ślady pełgające, wijące, kręte. I tę żółtą ciemność, akord końcowy zespalający sztukę, życie i śmierć. Męczennik awangardy umarł 29 lipca w oberży Ravoux, w podparyskim Auvers-sur-Oise. Z okazji 125. rocznicy jego śmierci władze miasta przygotowały specjalny program – „Śladem van Gogha”.


O van Goghu napisano prawie wszystko. Że to zamknięty w swym cierpieniu geniusz popadający w urojenia i psychozę. Społeczny wyrzutek, który nie był w stanie założyć rodziny, zarobić na utrzymanie, porozumieć się z ludźmi. Mrukliwy szaleniec, udręczony, odrzucony, niekochany, rudowłosy dziwak z trudnym do wymówienia nazwiskiem, co skłoniło go do sygnowania swych obrazów tylko imieniem Vincent, które nosił po zmarłym bracie. Ten syn i wnuk pastora, na wpół malarz, na wpół mnich, niczym pielgrzym sztuki szukał dla ciemności światła i koloru. Zamknięty w chorobie ciała i duszy przeżył 37 lat, zmieniając adres 38 razy: rodzinna Holandia, Belgia, Wielka Brytania, w końcu adoptowana ojczyzna – Francja. I tym jego francuskim śladem pójdziemy.

Vincent van Gogh przyjechał do Paryża wczesną wiosną 1886 roku. Miał 33 lata. Przyjechał za namową swego brata Theo, od którego finansowego wsparcia zależny był przez całe życie. U niego zamieszkał, na Montmartrze, najpierw przy ulicy Laval, a latem przy Lepic 54. Nie był to jego pierwszy pobyt nad Sekwaną, był tu już jako dwudziestolatek. – Paryż to Paryż – pisał – i choć żyć tu ciężko, to warto, nawet gdyby było jeszcze ciężej. Poznał Toulouse-Lautreca, Gauguina, Pissarra, Moneta, Renoira, Degasa. Wspólnie zaglądali do kafejek w okolicach bulwaru Clichy: do Café du Tamburin, Guinguett, Chalet. Te doświadczenia ujął tak: To posępna potęga knajpy, miejsce zguby, gdzie można się zrujnować, oszaleć lub popełnić zbrodnię.

W Paryżu, w ciągu dwóch lat, namalował ponad 200 obrazów. Eksperymentował z impresjonizmem. Lecz nie interesowało go światło jako nośnik ulotnych impresji, ale ciemności. Malował swe „miejsca zguby” (słynne Café de nuit) i kolejne wersje „Słoneczników”, symbolizujących jego egzystencję. Płomieniste żółcienie na suchych ściętych łodygach zagrożone śmiercią przez zasuszenie, które bronią się przed rozkładem jak płomienie nieuchronnej katastrofy. Są zapowiedzią ekstatycznych cyprysów – „czarnych plam na słonecznym pejzażu, pięknych niczym egipski obelisk” – zwiastujących tragedię w Arles. Słońce Południa zwabiło niejednego artystę. Zwabiło i jego.

Do prowansalskiego Arles pojechał 20 lutego 1888 roku. Zatrzymał się w hotelu Carrell przy ulicy Cavallerie 30. Później brat wynajął dla niego „Żółty Dom” przy placu Lamartine 2, w którym z Paulem Gauguinem planował założyć kolonię artystów. Żółty dom z okiennicami koloru absyntu to symbol jego małego szczęścia. – Pogoda tu piękna – pisał – lepiej niż w malarskim niebie. Aż powiał mistral i w jego podmuchu zachwiała się dusza van Gogha. Przyjechał Gauguin i zaczęła się owa „tragedia w Arles”, odczytywana jako upadek malarza. Zaczął popadać w urojenia i psychozę. Wieczorem 23 grudnia jego stan się zaostrzył. Z brzytwą w ręku pobiegł za Gauguinem, który uciekł do hotelu, a on, dręczony halucynacją obciął sobie lewe ucho, zawinął w chusteczkę i ofiarował bliskiej sobie prostytutce 18-letniej Racheli.

Człowiek z obciętym uchem trafił do domu dla obłąkanych w murach byłego klasztoru w Saint-Rémy, 33 km od Arles. Tam z zakratowanego okna oglądał wschodzące słońce nad polem pszenicznym i zachodzące nad winnicami i plantacjami oliwek. Myślał o ostatniej podróży: Choroba to tylko niebiański środek transportu ku śmierci. Jest jak pociąg do Rouen… Umrzeć starym oznaczałoby dotrzeć tam pieszo. Wiele mu diagnoz postawiono: syfilis, epilepsja, alkoholizm, bezsenność, melancholia, megalomania, ataki paranoi, mania prześladowcza, zaburzenia autystyczne, schizofrenia.
Zwolniony z zakładu w Saint-Rémy na krótko wrócił do Paryża, skąd przeniósł się do oddalonego o 30 km Auvers-sur-Oise. Zamieszkał w oberży Ravoux. Miał przed sobą 70 dni życia. Malował jak opętany. W tym czasie powstało blisko 80 obrazów (jeden, jedyny za jego życia „Czerwona winnica” został sprzedany). Na kilkanaście dni przed śmiercią powstaje jedno z najdoskonalszych dzieł van Gogha – „Kruki nad polem zboża”, rodzaj jego artystycznego testamentu. Drogi kończą się w polu, zaciera się horyzont, błękitne niebo i żółte pole odrywają się od siebie. Nadciąga stado kruków. Już nie ma ani części, ani całości, nie ma bliskości, nie ma dali, jest nieuchronna katastrofa.

W niedzielę 27 lipca 1890 roku wyszedł o zmierzchu w pole i na „wielkiej równinie” postrzelił się w pierś. O własnych siłach dowlókł się do oberży, w której dwa dni umierał, popalając fajkę. Dziś pielgrzymki turystów wpatrują się w ten jego pokój, a raczej celę mistyka albo szaleńca pogrążoną w półmroku. Kilka metrów kwadratowych nagich ścian, małe okno, popękane mury, zapach wilgoci i puste krzesło. Aby odczuć ducha van Gogha, trzeba wyjść w plener, gdzie na wzór pogańskiej drogi krzyżowej władze miasta rozmieściły w miejscach, w których malował, reprodukcje jego obrazów. Co wytrwalsi trafią tym śladem do muzeum Absyntu, by zmierzyć się ze szklaneczką „zielonej czarodziejki”, najwierniejszej kochanki mistrza żółtej ciemności, co czeka tuż za rogiem.




Najpopularniejsze

Zobacz także




Wydarzenia

Ogłoszenia