Paryż, kobieta miasto o dwudziestu obliczach. „Dwunastka” opada na zachodzie masywnym cielskiem hipopotama w wannie, tuż przy sterczącym sutku Sekwany, wijącej się kształtem kobiecej piersi; a z drugiej strony pręży się ku wschodniemu płucu Paryża, laskowi Vincennes. „W tej dzielnicy jesteśmy wygnańcami, gdzie sieje się tęsknoty za szczęściem, by wspomnienia o nich zbierać już gdzie indziej” – mawiali paryżanie. Mawiali, bo wczorajszą nędzę przepłoszyła dzisiejsza dynamika urbanizacji. Współpraca architektów i pejzażystów sprawiła, że coraz więcej tu domów o oryginalnej elegancji, lekkości i swobodzie, które wymazały dawny smutek ubóstwa.
Ów hipopotam w wannie to Opéra Bastille, jedna z pięciu scen operowych Paryża zbudowana w 200. rocznicę rewolucji. Jest przyczółkiem XII Dzielnicy na placu Bastylii, otoczonym kawiarniami w starych magazynach win. Od czasów Ludwika XIV opera to sprawa państwowa, również ta ostatnia była niczym monarchistyczna inwestycja prezydenta Mitterranda. Kosztowała krocie, choć złośliwi twierdzą, że architektonicznie, akustycznie i nastrojowo nadaje się bardziej na wielkie kino. Ale melomański ruch jest w niej imponujący i stale przyśpiesza, choć bilety coraz droższe. Lecz od czego paternalistyczne państwo? Kiedy paryżanin wchodzi do opery, zanim podniesie się kurtyna, dostaje w prezencie kilkaset euro, tak wysokie są dotacje do każdego biletu. Dziś na afiszu masywnego cielska hipopotama pokazała się „Dziewczyna ze złotego Zachodu” Pucciniego, a za jej plecami czekają już „Madame Butterfly” i Cyganeria”, którym zagra „Czarodziejski flet” Mozarta.
Nim tak się stanie, pójdziemy za innym dźwiękiem. Od południowej strony Opery Bastille biegnie w głąb „dwunastki” bajeczna promenada Plantée wykorzystująca nieużywane wiadukty, tunele i wąwozy kolejowe. Można wdrapać się na nią kamiennymi schodami lub wjechać windą i zniknąć w środku miasta pod baldachimem klonów, lip, lawendy, by po paru kilometrach wynurzyć się na dawnym dworcu towarowym ogrodu Reuilly. Po przeciwnej stronie piętrzy się północny przyczółek „dwunastki” – plac Narodu (Nation). Przy Nation biegła kiedyś administracyjna granica miasta. Znaczą ją dwie XVIII-wieczne kolumny z postaciami królów Filipa Augusta i św. Ludwika na szczycie. Pozostałość wschodniej bramy Paryża. Bramy miasta, w którym szuka się pięknych miejsc, przyjemności i iluzji szczęścia.
Na placu Nation podczas rewolucji francuskiej pod nożem gilotyny zginęło więcej ludzi niż na tradycyjnym placu egzekucji – Concorde. Zostali pochowani na pobliskim cmentarzu przy ulicy Picpus 35, jednym z ciekawszych w Paryżu. We wspólnych mogiłach leży tam ponad 1300 wrogów francuskiej republiki i jeden zwolennik republiki, tyle że amerykańskiej – markiz La Fayette, bohater wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Nad jego grobem powiewa amerykański sztandar wymieniany co roku, 4 lipca, w dniu amerykańskiego święta narodowego. Stary sztandar wysyła się za ocean, gdzie tnie się na kawałki, by obdarować nimi instytucje mające w swej nazwie imię Lafayette.
Do „dwunastki” należy część lasku Vincennes, owo wschodnie płuco Paryża (zachodnie to Lasek Buloński). Sielska oaza natury z jeziorem, wyspami, wodospadem, grotą i zapachem koni. I buddystami patrzącymi na „rzeczy, jakimi są”. Mieści się tu ich paryskie centrum. Spacerują, medytują, odkrywają pustkę. Może krąży pośród nich kolejne wcielenie słynnej tancerki buddyjskiej i największej kurtyzany XX wieku, z którą noc kosztowała 7,5 tysiąca dolarów (tylko żołnierzom ulegała darmo). To Mata Hari – rozstrzelana niedaleko stąd, w głębokiej fosie XIV-wiecznego zamku. Niektórzy do dziś nie mogą pogodzić się z egzekucją i żądają rewizji procesu, przekonując, że stała się ofiarą kochanka, majora Karlego, który obciążył ją zarzutem szpiegostwa z zemsty za jej niewierność. Ot, miłość… Ona była przyczyną wielu pojedynków w tym miejscu, choćby o honor naszej noblistki. Kochanek Marii Skłodowskiej, Paul Langevin, wyzwał na pistolety niejakiego Tery, który opublikował listy miłosne madame Curie do żonatego Langevina. Skończyło się dość szczęśliwie, więc idźmy dalej – bulwarem Poniatowskiego do Sekwany.
Nad rzeką mijamy park i halę Bercy na kilkanaście tysięcy widzów, w których obecności Jerzy Janowicz sforsował bramę do wielkiej tenisowej kariery i dużych pieniędzy. Lecz przed nami brama do jeszcze większych pieniędzy, niestety, zamknięta. Za nią, w miejscu, gdzie przed wiekami wyładowywano wino z barek, jest potężna bryła betonu z 70-metrowymi arkadami i monumentalnymi łukami. Prowadzi tam droga powietrzna z lądowiskami dla helikopterów, wodna z dokami portu rzecznego, żelazna ze stacją kolejową. We wnętrzu pobrzękuje stary instrument władzy i szczęścia – money, money, którym służy 5 tysięcy urzędników ministerstwa finansów, a dług publiczny – jak rósł, tak rośnie.
„W tej dzielnicy jesteśmy wygnańcami”. Więc czas opuścić „dwunastkę” – albo pociągiem z Dworca Lyońskiego, gdzie w dworcowej restauracji „Błękitny Pociąg” przesiadywali Dali z Bun~uelem, obmyślając „Psa Andaluzyjskiego”, albo pieszo, mostem przez Sekwanę, gdzie na drugim brzegu kusi inna twarz kobiety miasta – kształtny trapez „trzynastki”.
Leszek Turkiewicz