Ciemność była nad bezmiarem wód. „Więc niechaj stanie się światłość!”. No i stała się światłość. Bóg oddzielił ją od ciemności, nazwał dniem, a ciemność nocą. Tak uzależnił nas od wschodów i zachodów słońca. Jeden z tych uzależnionych, powołanych na Jego obraz, a nawet podobieństwo, jakieś 150 lat temu wstał o świcie, wyszedł na balkon hotelu, w którym zatrzymał się w drodze i… co zobaczył? Ano to, co zwykle: wyłaniającą się zza horyzontu pomarańczową kulę słońca. Rzucała na wodę refleksy swego odbicia, budząc zasnuty poranną mgłą port.
W oddali dźwigi i maszty okrętów, bliżej ciemne sylwetki rybackich łodzi. Zewsząd przebijające się światło zlewało i rozmywało kolory, uwalniało zatarte przez noc kontury. Ulotność chwili. Aby ją uchwycić, autor impresji przyniósł na balkon sztalugi i zaczął malować. Powstał obraz na podobieństwo jego własnego wrażenia, za co przez bliźnich najpierw został wyśmiany, a z czasem unieśmiertelniony.
Wystawa – „Impresja, wschód słońca; prawdziwa historia arcydzieła Claude’a Moneta” – to wydarzenie w paryskim muzeum Marmottan Monet. Ten jeden z najsłynniejszych obrazów świata odnajduje tu powinowactwo z innymi dziełami autora oraz innych malarzy, mających wpływ na Moneta, takich jak Delacroix, Courbet, Pissarro czy Turner. Po raz pierwszy prezentowana jest dokumentacja francusko-amerykańskich studiów ikonograficznych – topograficznych, meteorologicznych, astrofizycznych – nad dokładną datą uwiecznionej chwili (13 listopada 1872, godz. 7.35). Obecna jest też historia obrazu: od wystawienia go dwa lata później w lokalu fotografa Nadara przy paryskim bulwarze Kapucynów 35, gdzie okazał się klęską zarówno u publiczności, jak i krytyki (jeden z nich, Louis Leroy, drwiąc z dzieła, porównał je do tapety i użył w tytule terminu „impresjonizm”, który dał nazwę nowemu kierunkowi w sztuce, a wyśmiewana „Impresja” stała się jego emblematycznym dziełem), aż po kolejne losy obrazu – nabycie go za 800 franków przez pewnego handlarza koronkami, spadek jego ceny do 210 franków, za jaką trafił do kolekcji Bellio, którego córka Victorine, aby uchronić dzieło przed niemieckim bombardowaniem, przechowała je w zamku Chambord, a następnie oddała do muzeum Marmottan.
Swoistą kontynuacją wystawy jest inna, po drugiej stronie Sekwany, w Muzeum Luksemburskim – „Stawka impresjonizmu”, na której pokazano dzieła z kolekcji Paula Durand-Ruela. W przeciwieństwie do Leroya marszand ten od razu rozpoznał walory Moneta, Maneta, Degasa czy Renoira, zakupując ich dzieła, by wzbogacić swoją kolekcję, prezentowaną publiczności w mieszkaniu przy rue de Rome 35. Zwłaszcza Renoir przyjaźnił się z Monetem, z którym jeździł w plenery do Lasku Fontainebleau. Ścigał idylliczne szczęście, radość i urodę życia. Z wizualnej przyjemności zrobił fundamentalną zasadę swej sztuki, której dominującym motywem uczynił kobiecą nagość, synonim harmonii świata sytuowanego gdzieś na granicy jawy i snu. Ale wróćmy do Marmottan.
Impresja, wschód słońca… Obok są i inne wschody i zachody słońca, w tym dzieła angielskiego romantyka Williama Turnera, artysty małego wzrostu o surowym wyglądzie „nędznego Bachusa”, jednego z najbardziej nowatorskich malarzy epoki. Miał szekspirowską imaginację, absolutną inteligencję i obsesję słońca. Kontemplował słońce. Ono było w centrum jego twórczości, było jego artystycznym wyzwaniem. Słońce to Bóg – miał wyznać przed śmiercią. To światło, kolor, zdolność widzenia świata. Stwarza idealny świat i idealny pejzaż. Podobieństwa między Turnerem a Monetem są ewidentne.
Francuz też miał obsesję, ale na puncie wody. Malował morza, rzeki, kanały, fiordy. Całe życie spędził blisko wody. Jego świat płynął. Nazywano go Rafaelem wody. Ona wypełniała paletę jego barw. Nikt nie malował jej tak jak on. Pod jego pędzlem stawała się zwierciadłem świata. Żywa, przejrzysta, barwna, przechodząca ze stanu płynnego w stały, z trwałego w nietrwały, zniewalająca mgły, opary, obłoki, dająca światłu formę ulotnych refleksów. Ma wymiar symboliczny: oczyszcza, odradza, rodzi życie, panuje nad chaosem. Ale i zatapia wszystko. W jej odbiciu, w jej płaszczyźnie refleksów załamuje się każdy pejzaż. Niebo, chmury, drzewa, domy, ludzie, wszystko ulega deformacji, traci swoją realność. Woda jest dla Moneta środkiem dochodzenia do świetlistej abstrakcji. Ta dezintegracja formy idzie najdalej w ostatnim cyklu „Nenufarów”. Próba dotknięcia chwili, skoro wieczności nie sposób. Obrazy są jakby nieskończone, jakby zawieszone w czasie, gdzie nie ma już miejsca dla życia. Ulotność, ułuda, chwila – wszystko tym się staje, nawet najdłuższe i najpiękniejsze życie. Woda. Koło życia i śmierci.
Niedaleko „Impresji, wschodu słońca” wisi dwa razy większy obraz Moneta – „Zachód słońca nad Sekwaną”. Przypomina rzeczywiste słońce, co właśnie zachodzi nad rzeczywistą Sekwaną, która dzieli oba muzea. Dzień jest krótki. Naturalna gra świateł i kolorów ustaje. Zacierają się kontury domów, ulic, przechodniów. Jedynie wrażenie zostaje. O świcie będzie nowym światłem. Światło z ciemności, ciemność ze światłości. Kicz? No pewnie, że kicz. Ale tylko pustka nie jest kiczem.