X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Na wyspie Rolanda Garrosa – Paryski nie-co-dziennik

Artykuł wprowadzono: 6 czerwca 2020




Tego roku na kortach Rolanda Garrosa najlepiej lobował multinacjonalista COVID-19. Wymiótł wszystkich, cały nobliwy światek włochatej, żółtej piłeczki. Jak wiadomo, nie ominął tenisowego miasteczka w podparyskim Bou­logne, które od lat każdego dnia o tej porze roku kipiało 35-tysięcznym tłumem podczas trwającego dwa tygodnie French Open. Delektowano się smeczami, bekhendami, forhendami, innymi hot lub drop shotami.

Tak było – b y ł o! – bo dziś Garros to bezludna wyspa. Roger Federer, zdobywca rekordowych 20 tytułów wielko­szlemowych, zwierzył się publicznie Gustavowi Kuertenowi, dawnemu bożyszczu paryskiej publiczności (trzy tytuły French Open), że pogodził się z panowaniem zaraźliwego „koronasa” i zawiesił treningi na czas pandemii. Przeciwnie Novak Djoković, lider rankingu ATP, który prowokacyjnie odgrażał się, że pokona bestię z Wuhan immunologiczną siłą swej rakiety bez wspomagania się przyszłą szczepionką – że się nie zaszczepi! Rafael Nadal szybkim liftem sprowadził Serba na twardy kort ziemny: – Jeśli będziesz chciał grać, będziesz musiał się zaszczepić jak my wszyscy. Rafa, absolutny władca paryskiej ceglanej mączki (12 tytułów), ukrył się na swej rodzinnej wyspie Majorce, gdzie buduje moc na 13. triumf, być może już we wrześniu, na kiedy przełożono tegoroczną edycję Garrosa.

Wyspiarzem był też Roland Garros, z Reunion, ale inne niż Nadal odnosił sukcesy. Był lotnikiem. Pierwszy przeleciał nad Morzem Śródziemnym i jako pierwszy pilot myśliwski zestrzeliwał niemieckie samoloty podczas pierwszej wojny światowej. Sam został zestrzelony, ginąc w przeddzień swych 30. urodzin. To jego przyjaciel Emile Lesieur – lekko­atletyczny mistrz Francji na 100 i 400 metrów oraz reprezentant kraju w rugby – zostawszy wpływowym działaczem sportowym, uparł się, by paryskie korty nazwać imieniem swego kompana z czasów wojny, u boku którego latał jako pilot myśliwski. Dzięki Lesieurowi (dożył stu lat) jeden z czterech turniejów wielko­szlemowych, będących pierwszą poważną globalizacją naszej planety, nosi imię Rolanda Garrosa – i zanim „korona-arbiter” pozwoli tam na second service, zajrzymy do małej ojczyzny Garrosa, na wyspę Reunion – francuski przyczółek na Oceanie Indyjskim.

Oczywiście ląduje się na lotnisku Rolanda Garrosa. W stołecznym mieście Saint-Denis, nazywanym Paryżem Indyka, można rzucić okiem na pomnik patrona, a w najstarszej restauracji – również Rolanda Garrosa – przygotować się mentalnie przy butelce piwa Bourbon na spotkanie z „wyspą przygód”, także tych sportowych, jak określa się Reunion. Kreolska zabudowa. Francuskie opakowanie korzeni malgasko-europejsko-hindusko-chińskich. Ale i globalne dziedzictwo zarazy. Na Cmentarzu Wschodnim, nad samym morzem, zbiorowe mogiły przypominają o tysiącach ofiar epidemii grypy hiszpanki. Zieleń, mgły, żywioły. Największe skarby kryje wnętrze wyspy, odludne wioski, deszczowe lasy, przepastne wąwozy, no i kapryśny wulkan. Trwa tam spektakularny mecz natury, którego stawką jest najpiękniejszy pejzaż świata. Rywalami są dwa wielkie masywy wulkaniczne – wokół Piton des Neiges i Piton de la Fournaise.

Pierwszy cud natury jest starszy, ten wokół najwyższego szczytu wyspy, Piton des Neiges, przekraczającego 3 tys. metrów. To wygasły wulkan, który zapadł się i wskutek erozji powstały trzy kraterowe kotliny – Mafate, Salazie, Cilaos – stanowiące serce i duszę Reunion. Ogromne, zielone amfiteatry wąwozów, zwane cyrkami (cirques) przez analogię do polodowcowych cyrków. Urzekająco piękne. Połączone ze sobą niczym trzy główne areny paryskiego kompleksu tenisowego Garrosa. Ta analogia to oczywiście spore nadużycie, ale… przecież niegroźne.

Mafate jest najmniej dostępny, najsłabiej zaludniony. Zaginiony świat. Błogi spokój. Najbardziej dziki i odizolowany kraniec wyspy, gdzie czas się zatrzymał. Można się tam dostać jedynie pieszo. Nie ma drogi, samochodów, większych sklepów. Osiedla połączone są ścieżkami, po których wszyscy poruszają się na piechotę. Do Cilaos zaś prowadzi jedna droga, wyjątkowo wymagająca, bo wije się przez ponad 400 zakrętów. Imponujące, magiczne położenie, głębokie wąwozy, wirujące chmury. Salazie jest najłatwiej dostępny, przyciąga najwięcej turystów. Zielona, deszczowa kotlina. Słynie z wodospadów, z najsłynniejszym „Welonem Panny Młodej” wpadającym z hukiem do rzeki.

Drugi rywal w tym meczu natury zieje prawdziwym ogniem. To wciąż czynny wulkan typu hawajskiego, Piton de la Fournaise, jeden z najaktywniejszych na Ziemi. Ogromny, wzburzony, majestatyczny. Można podejść pod sam krater. Budzi grozę. Wokół – pustkowie. Bezkresny obszar lawy ekscytuje czerwonawo-brunatno-czarnym krajobrazem. Nieziemskim, księżycowym. Tu kręcono „Planetę małp” i „Gwiezdne wojny”. Beztroskie życie wybrzeża wydaje się oddalone o lata świetlne.

Tam jadę, na południe, nad ocean. Cap Méchant! Zły przylądek? Toż to jedno ze wspanialszych miejsc. Rozległe pola pokryte żółtozielonym mchem, palmami, rzędami drzew vacoa – urywają się czarnymi klifami. Na Cap Méchant wszystko jest możliwe. Nawet Hubert Hurkacz może zrewanżować się Djokoviciowi za zeszłoroczną przegraną na Garrosie i powalczyć w decydującym boju Nadala o jego 13. Puchar Muszkieterów. Pod vacoa wszystko jest możliwe: 

O, m ł o d o ś c i, podaj szklankę rumu!

Leszek Turkiewicz




Najpopularniejsze

Zobacz także




Wydarzenia

Ogłoszenia