Paryż, wiadomo, miasto miłości porównywane do uwodzicielki, z którą ma się dłuższy lub krótszy flirt. Miejsce narodzin libertyńskiego uniwersum, miłości francuskiej, głębokich pocałunków french kiss, gdzie usta to substytut ukrytej w kobiecym ciele przystani, ciepłej, wilgotnej. Namiastki seksualnego aktu, który jest „kołem napędowym kultury”, ale i odwołaniem się do atawistycznej natury, dającej upust libertyńskim żądzom. Paryskie domy publiczne, nazywane eufemistycznie domami tolerancji, były nieodłącznym elementem życia społecznego. Ich sława sięgała daleko poza Francję, a krążące o nich legendy uczyniły z Paryża światową stolicę erotyki, nową Cyterę starego świata lub dosadniej – burdel Europy.
Jeden z tych legendarnych burdeli drugiej dzielnicy miasta, Chabanais, był nawet uhonorowany pierwszą nagrodą na Wystawie Światowej w 1900 roku za wystrój „japońskiego salonu”. Jego bywalcem był książę Walii, późniejszy król Wielkiej Brytanii, Edward VII. Dla niego wykonano specjalną miedzianą wannę, zdobioną ornamentami, by przyszły monarcha napełniał ją szampanem i zabawiał się z rozkosznicami erotyczną kąpielą. Na jego życzenie zaprojektowano też specjalny fotel, w którym (lub na którym, bo przypominał fotel ginekologiczny) mógł przyjmować miłosne poddanie od dwóch żurawic jednocześnie.
Rue Saint-Denis to nie tylko dom prostytutek, to dawna droga królewska prowadząca do królewskiego, podparyskiego opactwa Saint-Denis. Tędy jeździli francuscy monarchowie na uroczystości koronacyjne do katedry Notre Dame, wjeżdżali triumfalnie do Paryża i Luwru, no i odbywali ostatnią drogę konduktem pogrzebowym do bazyliki Saint-Denis (stąd nazwa). To jedna z najstarszych ulic Paryża, wytyczona już w I wieku przez Rzymian.
Z tych mroków przeszłości Jan Lebenstein zaglądał do współczesnych lupanarów i nocnych barów Saint-Denis, tworząc sztukę. Powstał cykl „Sweet Barów”, klatek-celi zawieszonych między życiem a śmiercią. Oniryczny trans, halucynacja, stan wyobcowania, okrucieństwa i seksualności. Karykaturalne kobiety obnażające się do granic wnętrzności, do szkieletów. Obnażają fizjologię miłości przed zezwierzęconymi mężczyznami. W tych klatkach-celach toczy się życie poza czasem, w skurczu miłości, orgazmu małej śmierci i tej ostatniej, jedynej. Ciało jest pociągające, ciało jest erotyczne, ciało jest grzeszne – komentował Lebenstein własną twórczość z ulicy Saint-Denis. Podobno i Shirley MacLaine spędziła dużo czasu na Saint-Denis, obserwując życie prostytutek, by się przygotować do roli „Słodkiej Irmy” w filmie Billy’ego Wildera.
Oficjalnie pierwsze burdele zalegalizował Napoleon dla potrzeb wojska, później cywilów. Tak było do 1946 roku, kiedy deputowani uchwalili zamknięcie domów publicznych. Nie z powodu ograniczenia rozwiązłości, ta należała do tradycyjnie paryskiego folkloru. Opiewali ją Zola, Hugo, Maupassant, Flaubert. Nie o obyczajność chodziło, lecz o kolaborację z niemieckim okupantem. Chciano ukarać tzw. kolaborację na leżąco. Z czasem dziewczyny odkupiły winy i zaczęto bronić mitu najstarszego zawodu świata. Bo świat albo jest monstrualną rzeźnią, albo wielkim burdelem – mawiano za filozoficznym hedonistą Michelem Onfrayem. Z dwojga złego lepszy ten drugi, w którym dzisiejsze travailleuse du sexe, seksualne pracownice, niczym łzy Erosa, oczyszczają bliźnich z niewoli żądz atawistycznej seksualności.
A miłość? Gdzie tajemnica unosząca się nad ciałami kochanków? Socjolożka Eva Illouz postawiła tezę, że miłość nie jest już ideałem, tylko problemem. Kiedyś była substytutem wiary, wręcz religijnej, w której obiekt uwielbienia obdarzano uczuciem niemal sakralnym. Ten model się wyczerpał. Uwierzyliśmy w wolną miłość, co paradoksalnie zrobiło z nas więźniów seksualnej wolności. Zostaliśmy „zakochanymi koczownikami”, tułaczami poszukującymi ciągle nowych miłości, piękniejszych, mocniejszych. Piękne twarze, powabne sylwetki; nie sposób się oprzeć uwodzicielskiej mnogości. Miłość to eksperymentalne laboratorium, w którym szybko się triumfuje i jeszcze szybciej upada. Nikt nie jest zwolniony z obowiązku uwodzenia. To fortel natury, nad którym czuwają religie, nauka, sztuka, media, biznes, reklama. Koniec końców – jak pisał Nietzsche, ulubieniec paryskich salonów – kocha się swoją żądzę, a nie to, czego się pożąda.
Inny filozof, Paul B. Preciado, felietonista Libération, znany też jako Beatriz Preciado, nienależący, jak twierdzi, ani do płci męskiej, ani żeńskiej, zwolennik zniesienia różnic między płciami i seksualnością, przekonuje, że żyjemy w epoce prostytucji „farmakopornograficznej”, zwiększającej potentia gaudendi, fizyczny i umysłowy potencjał przyjemności w ciele.
Kto wie, co może jeszcze c i a ł o?
Leszek Turkiewicz