Paryski nie-co-dziennik
To adres mityczny. Adres legendarnej galerii marszanda Paula Rosenberga. Ale i tytuł książki, i wystawy w Muzeum Maillola (do 23 lipca), gdzie obok tytułowych gigantów sztuki zaprezentowano inne dzieła z kolekcji tego wielkiego mecenasa artystów – dzieła Massona, Ensora, Kokoschki, Toulouse-Lautreca, Sisleya, Renoira, Maneta, Moneta, Laurencin czy de Staëla. Łącznie ponad 60 arcydzieł pierwszej połowy XX wieku.
Paryska wystawa jest jak krótki przegląd historii sztuki przenikniętej grozą innej historii, której Rosenberg był świadkiem, aktorem i ofiarą jednocześnie, wciśnięty w dwa wojenne kataklizmy. Jako francuski Żyd znalazł schronienie przed nazizmem w Ameryce, gdzie również założył galerię – na Manhattanie. W kolaborującej z Hitlerem Francji pozbawiono go obywatelstwa, a część zbiorów, których nie zdołał wywieźć za ocean, rozkradziono, uznając za „zdegenerowany produkt żydowski”. – O, Arlekiny, moje Arlekiny… – pisał do Picassa, którego artystyczny dialog z Brakiem rozpoczyna ekspozycję „21 rue La Boétie”.
Georges Braque – surowy, chłodny, tajemniczy. Pośród starych mistrzów nowej sztuki miał największe poważanie i prestiż. W jego twórczości dopatrywano się wpływów buddyjskich, bo niczym mnich zen zmierzał drogą panowania nad formą. Według Henri Matisse’a był autorem pierwszego kubistycznego obrazu, a więc inicjatorem stylu, który stał się największą rewolucją estetyczną początku XX wieku. Z Picassem widywali się prawie codziennie, oceniali, krytykowali, chwalili. Dokonywali gwałtu na trójwymiarowości malowanych obiektów. Łamali ich spójność, rozpłaszczali, dzielili, rozbijali, przemieszczali. W historii sztuki nie było takiego drugiego porozumienia artystycznego. Kubizm był ich wspólnym dziełem, lecz z czasem ich podzielił i stali się rywalami.
Innym rywalem Picassa, ale i wspólnikiem piękna, był Matisse. Jeden widział je w konwulsyjnych formach, drugi w równowadze i spokoju. Obu pociągało malowanie postaci, które wpisywały się w ciało kobiety stające się formą, linią, kolorem. Pierwszy konstruował ją i dekonstruował, zwielokrotniał, przekształcał, deformował. Drugi studiował ją, upraszczał, przekształcał graficznie, starając się kreślić jej kształty jak najczystszą w swej prostocie kreską – te jego dzieła mają w sobie coś z atmosfery edenu, promieniują radością, prostotą, spełnieniem. Obaj respektowali swoje wybory, choć prócz sztuki wszystko ich różniło. Matisse, typ intelektualisty, mieszczuch o nienagannych manierach. Wyglądał jak profesor w złoconych okularach z zadbaną brodą. Picasso – gorąca krew, rozpustnik, satyr. Ubrany niechlujnie, obnażony tors, spalona słońcem twarz.
Kolejnym wyznawcą piękna z ulicy Boétie 21 był Fernand Léger, bardziej przypominający boksera niż malarza, ze swą mocno pobrużdżoną twarzą. Autor głośnej „Giocondy z kluczami”, gdzie Mona Lizę potraktował jak gotowy przedmiot, który „zdjął” z arcydzieła da Vinci i wrzucił w przestrzeń swego płótna, obok innych przedmiotów – tytułowych kluczy i pudełka sardynek. Piękno jest wszędzie – przekonywał. – Bardziej na ulicy niż w muzeach. Toczy się, pędzi, przelewa obok nas. Szukając go, odkrył wyższość przedmiotu nad „ludzką fauną”, którą zredukował do materii pokawałkowanych tub. Stąd nazywano go „tubistą”. Rozczłonkowywał ludzkie ciała w rozbitym na części krajobrazie, przedstawiającym konstrukcję ściętych stożków czy owych poskręcanych tub. Odkrył nową ideę „estetycznej maszyny” oraz dialogu człowieka z maszyną. Przenosił na płótno ludzi jak przedmioty, same przedmioty, części oraz struktury ich kształtów. Powstawał mikrokosmos brył, stożków, wałków, walców, rurek… Stworzył coś na kształt kosmogonii koła, w której dominują okrągłe formy i całe kompozycje zamknięte w kręgu. Wszystko w kolistym ruchu. Również ludzie mają koliste gesty i są zbudowani z kół, stożków, walców. Są geometrycznymi obiektami wędrującymi w kręgu i po okręgu. Ruszają w podróż, ale muszą wrócić do punktu wyjścia. Coś się kończy, coś zaczyna.
Paryską wystawę kończą „Kwiaty białe i żółte” Nicolasa de Staëla, rosyjskiego Żyda naturalizowanego we Francji, któremu rok przed samobójczą śmiercią Rosenberg zorganizował pierwszą nowojorską wystawę. Tragiczna postać nowoczesnego malarstwa. Alchemik śmierci, co na granicy pustki szukał harmonii w złamanej bieli. Był za blisko słońca i za daleko ziemi, więc upadł jak Ikar, rzucając się z dachu swej pracowni, nie kończąc „Koncertu”, ostatniego obrazu swego krótkiego życia. Jego atelier na Montparnassie, przy rue Gauguet, sąsiadowało z pracownią Braque’a, którego uważał za jednego z największych malarzy świata. Sam był osobną planetą, poza ruchami, grupami, manifestami. Wszedł w malarstwo niczym w religię, chcąc dotknąć tajemnicy rzeczywistości, czyniąc gesty magiczne, rytualne, destrukcyjne. Sztuka pełna niepokoju, gęstniejąca szarością faktury, by eksplodować światłem. Jak gromadzone pieniądze, które według Rosenberga spadną bombami.