Inne dachy Paryża
przez
, 21 stycznia 2012 o 21:14 (2358 Odwiedzin)
Nie lubił Paryża, a spędził w nim połowę życia. Miał do tego miasta, jak do kobiet, złożony, ambiwalentny stosunek. Potrzebował go, aby urzeczywistnić swoją wielkość, dlatego choć z niego uciekał, to wracał. Tym razem jego sztuka zostanie tu do 26 lutego na wystawie – „Cézanne i Paryż” w Pałacu Luksemburskim.
Otwiera ją pięć obrazów z motywem nadsekwańskiej stolicy, prawie wszystkie, jakie jej poświęcił. Cóż: ona go nie inspirowała, nie miał ulubionych dzielnic, ulic, zaułków. Wśród tych nielicznych są „Dachy Paryża”, widok z okna jego mieszkania przy ulicy L’Ouest, obok dworca Montparnasse. Panoramiczny widok wykadrowany jest kościołami: Notre-Dame-des-Champs z lewej strony, Saint-Pierre de Montrouge z prawej i daleko w głębi mglistą wieżą Saint Chapelle. Wszystko pod rozrzedzonym, słabnącym światłem szarego nieba, jakże dalekim od lazuru jego Prowansji. Ale dachy i ich malarska geometria układają się już w przyszłe zwycięstwo nad Paryżem, ich kolejne quasi-abstrakcyjne mutacje, skąpane w odrealnionym świetle zatriumfują nową sztuką.
Jest jakaś tajemnica w twórczości Paula Cézanne’a. Ona tkwi w formie, którą chciał rywalizować z samym Bogiem. Lecz z Bogiem, tym twardym narkotykiem, jak mawiał, z czasem się pojednał, więc została mu matka natura. Nie chciał jej kopiować. Nie chciał kopiować rzeczywistości, oddawać jej iluzji na płótnie. Chciał tworzyć jej niezależny ekwiwalent, pozbawiony iluzorycznych trików, za jakie uznawał kontur lub cieniowanie. Stawał oko w oko z naturą i na nowo rekonstruował świat, krok po kroku, cierpliwie, z pokorą. Malował jego obiekty, redukując je do prostych barwnych form, szukając dla nich nowej harmonii.
Idę krok dalej i patrzę na mały autoportret artysty. Masywna twarz, przenikliwe spojrzenie, jakby zapadnięte w głąb siebie, sceptyczne, podejrzliwe, pełne wewnętrznego napięcia. Łysiejący, czoło majestatyczne, gęsta broda. Oblicze mędrca albo dzikiego leśnego człowieka, co wynurzył się z jakiejś średniowiecznej pustelni. Kpiono z jego nazwiska, brzmiącego identycznie jak seize ânes, po francusku „szesnaście osłów”. Urodził się w Aix-en-Provence na południu Francji i żył wyłącznie dla malarstwa. Rodzina, przyjaciele, nic, tylko malarstwo się liczyło. Wykształcenia akademickiego nie zdobył, gdyż próby zdawania do paryskiej akademii sztuk pięknych kończyły się niepowodzeniem.
Fanfaronada Paryża onieśmielała go. Jego przyjaciel Emil Zola pisał, że: „Namówić Paula do czegokolwiek, to to samo, co namówić wieże katedry Notre Dame do zatańczenia kadryla; on jest tu jedną wielką bryłą, skostniałą i nieruchomą”. Błąkał się po mieście i okolicy, zmieniając ponad 20 adresów. Paryskie życie było dla niego jak „Kuszenie św. Antoniego”; taki też tytuł nosi jeden z 80 obrazów wystawionych w Pałacu Luksemburskim, wybranych z kilkuset namalowanych przez Cézanne’a nad Sekwaną. Temat kobiecej pokusy – interpretowany jako zmaganie z seksualnym lękiem – dominował w początkach jego twórczości, sięgając apogeum w serii „Kąpiących się”, przedstawiającej nagie, acz odseksualnione kobiety (czym wzbudzał podejrzenia o uśpiony homoseksualizm), androgeniczne istoty wynurzające się z żywiołu natury, niczym prehistoryczne matki. Szczęśliwie poznał młodszą o 11 lat modelkę Hortensję Fiquet i częściowo ten temat porzucił. Przelał zmysłowość na jabłka, nie na wrażliwe owoce Prowansji, a na pełne, owalne formy jabłek regionu paryskiego, ich krągłość i jedwabiście błyszczącą skórę. Kontemplował je, traktował jak modelki, jak temat studiów, w którym odbija się cała stylistyczna ewolucja samotnika z Aix.
„Jabłkiem chcę zdobyć Paryż” – napisał do przyjaciela. I zdobył. Nie od razu, bo jeszcze na rok przed śmiercią paryżanie na widok jego obrazów dostawali histerycznego śmiechu, a prasa nazywała je „malarstwem pijanego śmieciarza”; nawet Manet złośliwie nazywał go „malarzem, malującym kielnią”. Pierwszą indywidualną wystawę miał dopiero w wieku 56 lat w paryskiej galerii Vollarda przy ulicy Laffite 39. Wcześniej jego obrazy można było zobaczyć jedynie w sklepie ojca Tanguya przy Claudel 14, tynkarza i sprzedawcy wieprzowiny oraz handlarza farbami dla artystów. Cézanne nie był na tej wystawie, już na dobre wycofał się do Aix. Cukrzyca i depresja zrobiły swoje. Żył samotnie. Hortensja, którą po latach poślubił, wolała mieszkać w Paryżu, a on wśród drzew oliwnych malował ostatnią serię „Góry Sainte-Victoire”. Pod jego „kielnią” stawała się niemal abstrakcyjna. Plany i tło przenikały się, zamazywały, w końcu ciągnęło się tylko światło, aż domknęło i jego ścieżkę ciszy.
Cézanne doczekał uznania, rozgłosu, pieniędzy, ale w niczym nie zmieniło to jego życia – nędzny banita stał się bogatym banitą. Gdy umarł w 1906 roku (miał 67 lat), okrzyknięto go objawieniem modernizmu. Zaczął się kult malarza. Został tym, o czym zawsze marzył – wielkim klasykiem swego czasu, równym swym idolom z Luwru: Velazquezowi, Courbetowi, Delacroix. „Był ojcem nas wszystkich” – przyznał Matisse, a Picasso nazwisko „szesnastu osłów” wymawiał z drżeniem w głosie i za przykładem mistrza z Aix wybrał miejsce własnego pochówku z widokiem na Sainte-Victoire, Górę Zwycięstwa. Dziś obaj są jej genius loci, bo obaj zwyciężyli.
Leszek Turkiewicz
![]()