X

Wyszukiwarka portalu iFrancja

Gang ulicznych artystów – Paryski nie-co-dziennik – Tygodnik Angora

Artykuł wprowadzono: 22 sierpnia 2015

Długo lekceważeni, ścigani przez policję, relegowani do podziemia tworzyli graffiti, sztukę ulicy, którą znakowali teren, upiększając lub dewastując pejzaż miejski. Z czasem te kontr- i subkultury stały się częścią kolorytu miasta. Street art czy art urbain są dziś częścią codziennego życia. Pół wieku po ich pojawieniu się w przestrzeni publicznej paryska Pinakoteka oddaje hołd grafficiarzom wielką ekspozycją – „Presjonizm, arcydzieła graffiti od Basquiata do Bando”.



Na początku był Złoty Kamień. W latach 70. Gerard Zlotykamien zaczął malować na murach Paryża ludzkie sylwetki. Ale graffiti w swej pierwotnej amerykańskiej tradycji pojawiły się we Francji dopiero w 1983 roku za sprawą Phillipa Lehmana. Ten na wpół Francuz, na wpół Amerykanin regularnie krążył między Nowym Jorkiem, gdzie mieszkał jego ojciec, a Paryżem, gdzie jego matka przy rue Bac zajmowała dom Apollinaire’a. Kolekcjonowała obrazy Toshio Bando, które tak spodobały się Phillipowi, że przyjął pseudonim „Bando”, przenosząc sztukę ulicy z Manhattanu do Saint-Germain-des-Pres. Został pionierem europejskiego graffiti, tworzącego własne kody ekspresji, poza światem galerii i muzeów. Jedynie Keith Haring i Jean-Michel Basquiat znaleźli miejsce w salonach sztuki.

Paryska wystawa (do 13 września) prezentuje ponad sto obrazów namalowanych farbami w aerozolu przez kilkunastu artystów, największych mistrzów graffiti, głównie Amerykanów. Obok Basquiata i Bando są Rammellzee, Toxic, Futura, Lady Pink, Fab Five Freddy, Crash i inni. Organizatorzy ekspozycji określają ich twórczość mianem presjonizmu (od siły presji rozpylanej sprayem farby), kierunku cichej rewolucji artystycznej, nienależycie docenionej w oficjalnej historii sztuki. Wystawa opowiada o początkach tego ruchu, jego ewolucji w latach 1970 – 1990 od prostych form do granic abstrakcji.

Nowy Jork. Na ulicach można spotkać Ginsberga, Burroughsa, Warhola. Szaleńcy undergroundu mieszkają w loftach, włóczą się po zdewastowanych fabrykach, podłych barach, przełamują tabu społeczne, obyczajowe, polityczne, głoszą wyzwolenie seksualne, wolną twórczość, uwolnienie LSD jako suplementu diety. Basquiat jest jednym z nich, chłopak o korzeniach portorykańsko-haitańskich należący do miasta tysiąca języków. Mając 17 lat, porzucił dom i szkołę. Zostawił Brooklyn dla Soho. Poznał Fab Five’a Freddy’ego i Rammellzee, z którym dzielił atelier. Żyje z ulicznej sprzedaży T-shirtów z napisem Man Made (zrobione przez człowieka) i malowanych pocztówek, które sprzedaje na Washington Square i pod Museum of Modern Art. Razem z przyjacielem Alem Diazem maluje graffiti na murach Manhattanu, sygnuje je znakiem copyrightu, podpisując „SAMO” (Same Old Shit – wciąż to samo gówno). Pewnego wiosennego dnia 1979 roku w dzielnicy galerii Soho pojawia się na murze napis „SAMO is dead”. To koniec anonimowości. Czarny anioł staje się Jeanem-Michelem Basquiatem. W ciągu kilku miesięcy z magnetycznego kloszarda przeistacza się w gwiazdę nowego malarstwa, nowego ekspresjonizmu, nowej sztuki ulicy. Jego popularność rośnie, pojawia się na okładce „New York Timesa”, robi karierę, zarabia pieniądze, pokazuje swe prace na wystawach nie tylko w Stanach, ale i w Europie.

Nowy Jork to główne źródło inspiracji Basquiata. Poszukuje duchowości tego miasta, miksując kulturę Zachodu z afrykańską sztuką prymitywną. Odwołuje się do spektakularnych elementów kultury afroamerykańskiej. Do bluesa jako śpiewanej skargi i rozkołysania duszy. Do jazzu, przekonując siebie i innych, że jego sztuka to jazz na płótnie, w której improwizacja ma pozycję królewską (fan Charlie Parkera). Do boksu, malując czarnych bokserów z Cassiusem Clayem na czele, bo walki bokserskie między białymi i czarnymi postrzega jako symboliczną walkę ras, będąc szczególnie wrażliwym na punkcie rasizmu. Afryka staje się jego krainą mityczną, ziemią zaginioną, jednak podróż do niej, do Wybrzeża Kości Słoniowej, go rozczarowuje.



Basquiat znajduje własny styl. Wprowadza czytelne skreślenia, powtarzające się słowa, slogany reklamowe, konstelację tajemniczych słów, które posiadając swój własny klucz, zacierają granicę między codziennością i sztuką. Jego stałym motywem są czarne maski, symbol duchowej energii, usta ginące w uzębieniu, fragmenty anatomii, również Chrystus i czarne anioły eksplodujące w molekularnym rozproszeniu. Jego świat miesza archetypy kultury, Biblię, elementy komiksu, definiuje się przez miejską kontrkulturę, przemoc, anarchiczną witalność, naiwnie pojmowaną wolność, aż… dopada go zazdrosna kochanka – śmiertelna mieszanka heroiny, kokainy, speedballu. Miał 27 lat, jak przed nim Hendrix, Joplin, Morrison.

A Złoty Kamień ciągle jest. Po obejrzeniu ekspozycji w paryskiej Pinakotece można przejść Sekwanę i w Incognito art-clubie zobaczyć „Efemerydy” George’a Zlotykamien wykonane w hołdzie Yves’owi Kleinowi, temu od pierwszych błękitnych monochromów przypominających banalne chmury nad dachami Paryża. Temu od obrazów „malowanych” wiatrem, deszczem, ogniem i „żywymi pędzlami”, jakimi stawały się nagie modelki na jego „orgiach farb”. Temu, który chciał być grabarzem sztuki, przynajmniej tej, co jest tylko funkcją oka, a nie życia całego.

Incognito art. Tam idę. Przede mną, a raczej nade mną najpiękniejsze obrazy ulicy: jakieś cirrusy, cumulusy czy inne stratusy w głębokiej kleinowskiej tonacji błękitu.



Najpopularniejsze

Zobacz także