AMERYKAŃSKIE MARZENIE - ROZDZIAŁ III - W samo południe: Polowanie na Polonię
przez
, 04 marzec 2012 o 21:56 (2044 Odwiedzin)
W SAMO POŁUDNIE: POLOWANIE NA POLONIĘ
ROZDZIAŁ III
Cóż to za pojęcie „bezpieczni”? Czy znajdzie się na świecie ktoś całkowicie bezpieczny? Jedyne miejsce, które mi się dobrze kojarzy, to przysłowiowe „u Pana Boga za piecem”. Tylko gdzie je znaleźć? Chyba jeszcze nie czas na nie. Za życia to raczej mało realne. Ale moje karaluchy były jak najbardziej prawdziwe. I kraty też. I Mark. Przez pierwsze parę dni przyjeżdżał po nas i woził po urzędach. Wszystkie formalności musiały zostać dopełnione. Nasi węgierscy menedżerowie budynku podrzucili nam maleńki stary telewizor i równie leciwą, solidnie podziurawioną kanapę z - na szczęście - niepodziurawioną narzutą. Maciek mógł nareszcie oglądać bajki. Poznał też kilku chłopców z naszego budynku, z którymi bawił się regularnie wokół basenu. Tak, tak! Posesja ta posiadała własny basen. Tylko my jakoś nigdy nie wpadliśmy na pomysł, aby sobie zwyczajnie, tak dla relaksu, popływać. Nie wiem, dlaczego. Chyba przez zbytnie zaabsorbowanie - psychiczne i fizyczne - sprawami pierwszej potrzeby, pierwszej wagi. Te pierwsze dni rozpoczynały się od narzekań i marzeń na leżąco, w sypialni, na materacach, pod namoczonymi prześcieradłami, które i tak po chwili wysychały. Jeden klimatyzator w tragikomicznym salonie wył z wysiłku, ale mimo wszystko rezultaty uzyskiwał niestety marne. Do upałów też trzeba się przyzwyczaić. Jak zresztą do wszystkiego nowego. Nieustannie gdybaliśmy, jak można pracować w takim klimacie. Co my zrobimy? Tylko że tak naprawdę to konieczność dyktuje możliwości. Narzekanie na nic się nie zdaje. Ba, osłabia tylko odporność psychiczną. Aby mniej narzekać, trzeba mieć wytyczony cel. Dążenie do niego wytwarza duże zasoby energii potrzebnej do działania, ale i po prostu do przetrwania. A my, otuleni tak w mokre prześcieradła, próbowaliśmy określić nasz cel: zarobimy, wykształcimy się, po pięciu latach odbierzemy przysługujące nam obywatelstwo amerykańskie i wrócimy do Europy, gdziekolwiek, byleby na nasz stary, kochany kontynent. Nawet nie wiedziałam, że aż tak pasjami go kochaliśmy. Trzeba coś stracić, aby to coś docenić. Ale, jak mówi przysłowie, kto czeka, doczeka się. Radość na myśl o hipotetycznym powrocie dodawała nam skrzydeł. Chęć życia powróciła. Iluzja marzenia czarowała. Coraz to nowe plany kształtowały się w naszych głowach.
Popołudniami zabraliśmy się za zwiedzanie miasta. Pieszo! Cóż za naiwność?! I bez mapy! Jak to dobrze, że my, ludzie, potrafimy jednak myśleć i rozwijać się, naprawiać błędy, zrzucać skorupę niewiedzy. To często niełatwy i zaskakujący proces. L.A. zaskakiwało nas nieustannie. Nie ma znaczenia, czy ten zachwyt miewał pozytywny, czy negatywny wymiar. Efekt był. Uczyliśmy się żyć. Żyć inaczej. Żyć w nowym środowisku, innej kulturze, z drugiej strony globu.
Pierwszy dalszy spacer był taką praktyczną lekcją, ale i objawił nasz pseudogeniusz w całej okazałości. Wybraliśmy się za miasto! Tak nam się przynajmniej wydawało. Na pozornie niedalekim horyzoncie – no, może w odległości kilku kilometrów, rozciągało się pagórkowate pasmo górskie. Założyliśmy, że to koniec miasta. Ciekawość i chęć przeżycia przygody napędzały nasze biologiczne silniczki do marszu. Plecak wypełnił się termosami ze schłodzonymi napojami i suchym prowiantem. Ten „błahy” dystans pokonaliśmy w kilka godzin! Zachodziło słońce. Pomimo zmęczonych nóg i rozgrzanych ciał zdobyliśmy jednak to wzgórze. Nie rozumiem, dlaczego to było takie ważne, ale uparliśmy się na ten wyczyn. Gdy szczyt znalazł się pod naszymi stopami, było już ciemno. Wtedy odwróciliśmy się za siebie, na miasto i... zawładnęła nami totalna niemoc z zachwytu, która przygwoździła nas troje do ziemi... na długo. Przed nami rozciągało się miasto rozległe aż po najdalszy horyzont, całe zalane migocącymi światłami, coś jakby nieskończenie ogromna, kolorowa, błyszcząca – choć leżąca - choinka. Nieczęsto w życiu zdarzają się sytuacje, kiedy impresja odbiera mowę. Tamten widok nosił w sobie potencjał: najpierw olśniewał, a potem uderzał z mocą. Gdy powrócił oddech, dokończyliśmy wspinaczkę – po to tylko, aby go ponownie stracić, ponieważ po drugiej stronie wzgórza, tam, gdzie spodziewaliśmy się ujrzeć dziką przyrodę czy bezkresną pustynię, powitał nas bliźniaczy widok z tymże samym paraliżującym efektem. To miasto nie ma końca! Dotarło do nas znaczenie określenia „miasto-kolos”.
- O rany! – krzyknął Tadeusz – To nie miasto. To moloch!
- Rzeczywiście, ale jakże niezwykły! Jaki uroczy... z dystansu... i nocą.
Nawet Maciuś zapomniał o zmęczeniu i cieszył się pełną piersią.
- Tato! Mamo! Musimy szybko kupić samochód. I pojeździć.
- Tato! – dodałam. – Musimy się zmierzyć z tym wyzwaniem. Może jakimś cudem nam starczy?
- Wiem, moi kochani. Ale przecież wierzymy w cuda, no nie? Jutro kupujemy gazetę z ogłoszeniami.
- Hurra! – wykrzyknął mały.
- Oby tylko istniały samochody do ośmiuset dolarów, i to jeszcze na chodzie – odparłam.
Tadziu, dużo większy optymista ode mnie, nawet w to nie wątpił.
- Na pewno! W Ameryce auta są najtańsze na świecie.
Z tym wielce pocieszającym akcentem, w zdrowo podbudowanych nastrojach, ruszyliśmy do odwrotu.
Nie potrafię wytłumaczyć, dzięki jakim to zapasom energii dobrnęliśmy z powrotem do norki (nie zdołam tego mieszkania inaczej nazwać). Dochodziła północ, kiedy nas, takich półżywych, dostrzegli Węgrzy wracający właśnie z basenu. Z szeroko otwartymi oczami, w których malował się autentyczny strach, coś nam przekazywali, mówiąc głośno i szybko gestykulując zarazem. Oczywista stała się idea przewodnia tego wykładu, a mianowicie, że podobno mogliśmy wcale nie wrócić! Według wszelkich zasad panujących w tym mieście powinniśmy już zginąć... albo od kuli, albo od noża. O tej porze nikt przy zdrowych zmysłach nie wytyka z domu nosa. A tak w ogóle, to o żadnej porze dnia i nocy nie chodzi się po ulicach Los Angeles, a już na pewno nie na spacery. Tu się jeździ! Bo inaczej się nie wraca. I jak tu nie wierzyć w cuda? My wróciliśmy!
Ale jak tu nie chodzić, kiedy się nie posiada auta? Dwa dni później znów ruszyliśmy. Tym razem do pobliskiego kościoła. Musieliśmy przecież odszukać Polonię. Koniecznie! A do Polonii najprościej dotrzeć poprzez kościół polski. Konsekwentnie więc wybraliśmy pierwszy w okolicy przybytek modlitwy, aby zasięgnąć informacji. Powitał nas kapelan o trudnej do określenia rasie. Doskonale spełnił jednak nasze oczekiwania. Potwierdził, że owszem, funkcjonuje w okolicy polski kościół. Położony jest przy ulicy Adams. Nie jest to jakaś szczególna odległość od Koreatown. Wystarczy udać się Western Avenue na południe i po kilku „blocks” ukaże się owa Adams street. Wracając do norki, snuliśmy już niedzielne plany.
- Jak to dobrze, że mieszkamy tak blisko polskiego kościoła - Tadeusza rozpierało zadowolenie.
- Tak. Do Western mamy blisko, a potem miniemy jeszcze te kilka bloków i nareszcie porozmawiamy sobie w znanym języku, popytamy, może się czegoś ciekawego dowiemy? Może mają tam jakieś ogłoszenia o pracy – marzyłam.
Nigdy wcześniej nie odczuwałam takiego wzruszenia na myśl o spotkaniu z rodakami, jak właśnie w tamtym czasie.
W niedzielę rano, odświętnie ubrani, ja na wysokich obcasach, opuściliśmy norkę już tuż po ósmej, kierując się w stronę ulicy Western, najdłuższej zresztą w mieście. Nie znając godzin mszy kościelnych, postanowiliśmy zjawić się wcześnie, jak najwcześniej, najlepiej przed wszystkimi. Pomimo porannej pory ogromne, radosne, brylantowoiskrzące, ale fatalnie niemiłosierne słońce zajęło się nami skrupulatnie. A my, bez nakryć głów, bez żadnego zabezpieczenia przed jego niebiańskim żarem, już po pierwszych dziesięciu minutach wkroczyliśmy w etap przykrego skomlenia. Dobrze, że ukazała się Western Avenue. Nadzieja dodaje sił.
- No, nareszcie. Ciekawe tylko, gdzie te bloki? – pomyślałam na głos.
- Wiesz co, tu właściwie nie ma żadnych bloków, ale oni to pewnie tak domy nazywają – Tadeusz interpretował słowo „block”, jak potrafił. – Tu jest sklep. A tam jakiś budynek. To pewnie już dwa bloki. Chodźmy więc.
- Poczekaj, ja lepiej spytam, ile to bloków do Adams.
Przeprosiłam ciemnoskórego młodzieńca, prosząc o informację. Usłyszałam:
- Five blocks, or so...
Zadowolona z siebie przetłumaczyłam:
- Około pięciu bloków.
Chłopaki odetchnęli z ulgą, ocierając twarze i szyje chusteczkami. Maciek już zaczynał powłóczyć nogami. W taką pogodę parominutowy spacer potrafi osłabić organizm.
- To dobrze – stwierdził. – Już mi się chce pić i nie chce iść. Gorąco mi. Nie dobrze mi. Głowa mnie już prawie boli.
Sporo czasu minęło, zanim naliczyliśmy pięć budynków. Między mniejszymi lub większymi biznesami i sklepikami usytuowane były też stacje benzynowe, rozległe parkingi. Po raz kolejny, jak każdego kalifornijskiego dnia, pot spływał sobie po nas bezkarnie strumieniami. Nie dało się schować przed tą torturą z nieba choćby nawet na moment. Zero drzew po drodze. Niekiedy mijaliśmy palmy, ale one się z nami nic a nic nie liczyły. Zazwyczaj wyrastają zbyt wysokie, by rzucać cień. Wyglądają atrakcyjnie, egzotycznie, ale żadnego praktycznego z nich pożytku, niestety. Zaskoczył nas jednak brak ulicy Adams po odliczonych pięciu posesjach. Ponownie spytałam o drogę. Czarny mężczyzna spojrzał na mnie jakoś podejrzliwie, po czym pomyślał chwilę. W końcu określił dystans na pięć, czy sześć blocks. Konsternacja całkowita. Czyżby? Ktoś tu się chyba myli. My tego oczywiście nie ustalimy. Ruszyliśmy więc dalej. W prawie każdym mijanym sklepiku fundowaliśmy sobie zimny napój. Ale kiedy następne pięć budynków nie zaprowadziło nas do celu, a zegarki wskazywały już, że jest grubo po dziewiątej, panowie poddali w wątpliwość moje zdolności językowe. I słusznie. Musiałam coś przeoczyć. Ukazał się za to następny, któryś już z kolei, przystanek autobusowy. Po raz kolejny poprosiłam o pomoc ciemnoskórą osobę. Im dalej na południe, tym coraz ciemniejsze odcienie skóry wypełniały krajobraz. Postawna i mocno rozrośnięta w biodrach i tyłku kobieta odparła, że do Adams to jeszcze trzy blocks. Tylko że ja już się na te bloki nie dałam nabrać. Wytężyłam umysł i spytałam, ile może potrwać dojście do tej ulicy. Po dłuższym namyśle zawyrokowała: około dziesięciu minut. A, to nie tak źle! Znów wstąpiły we mnie nowe siły.
- Tadziu, to tylko dziesięć minut stąd.
- Tylko, wiesz co, Beatko, nie chce mi się wierzyć, że na tej Adams znajdziemy kościół polski. Przecież tu nie widać żadnych jasnych twarzy! Sami czarni.
Nawet zmarnowany Maciek wyraził wątpliwość:
- Tata ma rację. Polacy są przecież biali... ale znów mi się chce pić! I nogi mnie bolą! Gorąco! A w ogóle to chcę do domu!
W tym stylu monotonnie zawodził od początku do końca naszej poszukiwawczej wędrówki. Ale maszerowaliśmy dalej. Nagle ktoś zawołał, po czym podbiegł. To ta ogromna kobieta z przystanku. Pytała o coś, ale nie rozumiałam. Gdy włączyła język migowy, dotarło do mnie, że ona dopytuje, czy my naprawdę mamy zamiar iść pieszo aż do Adams. Naturalnie! Przez moment śmiała się głośno. Gdy odzyskała mowę, wytłumaczyła, że to nieporozumienie. Przed nami rzeczywiście jeszcze dziesięć minut drogi, ale nie na nogach. Zaraz przyjedzie autobus i powinniśmy nim się zabrać. I pojechaliśmy, choć też z problemem. Zabrakło nam, niestety, drobnych do automatu w autobusie i w związku z tym czekała nas, za zgodą kierowcy, jazda na gapę, ale za karę na schodkach. Na czwartym przystanku kazał nam wysiąść. Adams! Co za ulga. Nareszcie w miejscu docelowym!
Gdy stanęliśmy na skrzyżowaniu Western i Adams, pojawił się kolejny problem: Adams biegnie w prawo i w lewo. W obydwu kierunkach widoczne były liczne kościoły.
- No i w którą teraz stronę? – spytał Tadziu, łapiąc się za głowę.
- Ciągnijmy losy – zaproponował słabym głosem Maciek.
- Albo przyjrzyjmy się kościołom. Ten tam, w lewo, jest chyba najokazalszy, taki duży, z cegły, architektonicznie przypominający strony ojczyste – stwierdziłam.
Chłopcy przytaknęli. Skręciliśmy w lewo. Posuwaliśmy się żółwim krokiem, więc trochę trwało, zanim przekroczyliśmy próg kościoła. Tuż przy wejściu powitał nas serdecznie mocno czarny jegomość w szarym smokingu, kapeluszu i białych rękawiczkach. Zaskoczeni nieco więcej niż trochę przesunęliśmy się jednak w głąb, do samego środka. Tu oczekiwało nas ciekawsze widowisko. Sam kościół rzeczywiście niewiele się różnił od tych, które do tej pory znaliśmy, ale wierni... Oj! To już zupełnie odmienny świat i obyczaj. Wszyscy – i ci w ławkach, i ci obok nich – tańczyli, przyklaskując i podrygując wszystkimi częściami ciała na prawo i lewo. Setki osób, sami Afroamerykanie, ubrani nader elegancko, aż zbyt kolorowo i jakoś tak staroświecko, jak gdyby pochodzili z innej epoki lub nagrywali film kostiumowy, potrząsali intensywnie głowami i biodrami, wczuwali się w szybki rytm muzyki i śpiew chóru. My, wychowani w tradycji powagi i szacunku dla przybytku wiary, gapiliśmy się na tych ludzi trochę jak na kosmitów. Gdzieś, kiedyś, na jakimś filmie, widziałam już podobny widok, ale ten, na żywo, miał zupełnie inny wymiar. Był po prostu prawdziwy! Podpieraliśmy ścianę przez dłuższy czas. Trudno oderwać wzrok od takiego spektaklu... ale i lekcji. Podglądając nową, inną tradycję, wpadliśmy w swoisty zachwyt. No i nareszcie ogarnął nas cień, chłodniejsze, przyjazne powietrze. Ten odpoczynek bardzo się przydał. Wzniosłe udało się połączyć z praktycznym.
Wypadało jednak ruszyć do odwrotu. Czas mijał zbyt szybko. Miły jegomość w rękawiczkach objaśnił, w którą stronę musimy się skierować, aby dotrzeć do polskiego kościoła. Naturalnie, że w przeciwną! To zezowate szczęście, przyjaźnie do nas nastawione, zbyt często wprowadza nas w błąd. Ów pan, widząc przed sobą takie żółtodzioby, równie uprzejmie zakończył naszą lekcję religii informacją, że opuszczamy kościół baptystów. Wymknęliśmy się w poczuciu winy. Ostatni odcinek tej polonijnej pielgrzymki, znów co najmniej kilometrowy, przebyliśmy w atmosferze kontemplacji, ale i w pocie czoła, bez cienia dla zaczerpnięcia oddechu. Mijaliśmy same kościoły. Budynek, którego z daleka nawet nie braliśmy pod uwagę, jako że prezentował się nader skromnie, okazał się właśnie tym, dla którego przeszliśmy naszą prywatną drogę krzyżową.
Przypominał rozbudowany barak. Dom parafialny na tyłach rozległej posesji robił już dużo lepsze wrażenie. Właśnie kończyła się msza. Dochodziła jedenasta. Skierowaliśmy się zatem od razu do parafii. Przyjęła nas młoda siostra zakonna o ciepłym głosie. Poprosiła abyśmy usiedli, odpoczęli. Wysłuchała cierpliwie.
- Kochani – rozpoczęła – cóż ja wam mogę powiedzieć? Rodacy to wam na pewno nic a nic nie pomogą.
- Ale siostro, my szukamy informacji, może polskich biznesów, sklepów – powiedziałam.
- Żona by chciała pójść do szkoły, poznać język, może nawet studiować. Gdzie się mamy zwrócić? Kto nam objaśni, wytłumaczy, kto nas oświeci, co i jak? Nikogo nie znamy!
Siostra uśmiechnęła się z politowaniem.
- Kochani, muszę was niestety rozczarować. Polacy w Ameryce to niestety głównie robotnicy. Wiedzą niewiele, a ci, którzy się trochę dorobili, tak się kłócą między sobą, że zgroza, wstyd. Przyjeżdżają do księdza, a potem jeden na drugiego donosi. A ci nieliczni, co się poważnie wybili, tu już nie zaglądają. Niestety, kochani, tu wam nikt nie pomoże.
- To bardzo smutne, co siostra mówi – cicho mruknął Tadeusz.
- Tak, niestety – powtórzyła kobieta – a co do szkół, to wiem na pewno, że w tym kraju trzeba mieć spore pieniądze, aby móc się kształcić. Dlatego pewnie tak mało trafia się wśród naszych wiernych ludzi wykształconych... Ale, ale. Macie co jeść, kochani?
- Jeszcze tak – odpowiedziałam.
Siostra wstała energicznie i klasnęła w ręce.
- Kochani, jedzenie to jedyny sposób, w jaki mogę wam pomóc. Nakarmię was teraz wczorajszą zupą, ale za to pójdziecie do kuchni i pomyjecie naczynia po śniadaniu. A potem dam wam jeszcze zamrożone zupy z innych dni. I jakoś przeżyjecie. Możecie co tydzień wpadać po mrożonki. Zawsze nam zostaje, więc chowam dla potrzebujących.
Poczuliśmy wdzięczność, choć zarazem niepokój. Tak źle nam jeszcze w życiu nie było, aby brakło pożywienia. Czyżby to miało nastąpić? Nigdy jeszcze nie zagościła w nas taka myśl. Ale szybko przysłoniła ją inna – chęć na wspinaczkę po społecznej drabinie w nieznane, na walkę o przetrwanie. Nie dopuścimy do dylematów na poziomie podstawowej egzystencji! Łatwo się zarzekać... Tymczasem siostra nas nakarmiła, pół godziny czyściliśmy za to kuchnię, po czym odprawiła z ogromną ilością zup w plastikowych kubkach. Dopiero wtedy zdziwił ją fakt, że nie mamy auta. Szybko załatwiła nam kierowcę. Został nim pan, który właśnie wychodził od księdza. Zobowiązał się nas odwieźć. Jego język polski znacznie już kulał. Jakaż to była dla nas ulga, że jedziemy, a nie idziemy do norki. Z wdzięczności zaprosiliśmy go na kawę, ale zamienił ją na herbatę. Nie mieliśmy jeszcze ekspresu do kawy, a inaczej parzonej nie pijał. Gdy zasiadł niepewnie na skrzypiącym krześle, przy ruchomym stole, padło standardowe pytanie:
- No i jak wam się podoba w Ameryce?
Wymieniliśmy z Tadziem szybkie, niepewne spojrzenia.
- Jesteśmy bardzo krótko. Trudno, aby już zdążyć wyrobić sobie opinię – rozpoczął, widząc jednak konkretne oczekiwanie na twarzy gościa, natychmiast się zreflektował – ale na razie nam się podoba.
- Tak żem myślał. Jakżeby inaczej. To kraj of opportunities... no jak to po polsku, możliwości. Tu się można dorobić. To kraj dobrobytu. Dobrzeście trafili. Na pewno spełnicie swoje marzenia, odkryjecie swój american dream, no jak to, amerykańskie marzenie. Tak to się tu u nas mówi, wiecie?
- A Polskę pan odwiedza? – spytał Tadziu.
- No, żem był, ze dwa razy nawet.
- Tak? A ile lat pan już tu żyje?
- Ooo... ponad czterdzieści!
- To za często pan nie lata do starego kraju – skomentowałam.
- A no. Taka podróż to kosztowna sprawa. Trzeba cenić money i ich nie rozrzucać.
- To prawda – dodałam – obawiam się, że minie wiele lat, zanim i my znów zobaczymy nasz kraj.
- To macie jak w banku. Tu trzeba robić, żeby wszystko opłacić, a nie rozbijać się po świecie. Na bills, no te, rachunki, karty kredytowe, raty za dom, auto, tv, na to wszystko trzeba mieć, bo ani się człek obejrzy, a wyląduje na ulicy. Tam i tak już jest ciasno. Wiecie, tu kury złotych jaj nie znoszą. Tak żem powiedział siostrze w Polsce, kiedym zajechał, a ona się zdziwiła, żem prezentów żadnych nie przywiózł!
Wyjął z portfela dwadzieścia dolarów i wręczył Maćkowi, wzbudzając tym gestem jego zachwyt. Wytłumaczył nam też, że „block” to dystans od skrzyżowania do skrzyżowania. Cóż za optymistyczny akcent po tym budującym wywodzie. Co za szkoleniowy dzień!